Przepis na miłość

Agata Puścikowska

|

GN 50/2007

publikacja 13.12.2007 10:06

Dom na święta cz. III W naszym adwentowym cyklu spotykamy rodziny, które opowiadają o tym, jakie miejsce w ich życiu zajmują trzy najważniejsze chrześcijańskie cnoty: wiara, nadzieja i miłość. Dziś opowieść o rodzinie, w której pełno miłości i… pełno dzieci.

Przepis na miłość Jakub Szymczuk

Z rodziną jest jak z ciastem drożdżowym. Bierzesz wodę, drożdże, cukier. Robi się zaczyn. A potem mąkę i jajka. Powstaje kula ciasta. A jak się ciasto dobrze, z sercem wyrobi i postawi w cieple, to drożdże robią swoje. Kula rośnie i rośnie. Aż się z misy wylewa. Potem trzeba jeszcze raz rękami zamiesić. Jeśli ciasto ma być dobre, nie wolno rąk żałować. Dużo trudu. Wykłada się ciasto na blachę, i do pieca. Jeśli odpowiednio wyrobione – urośnie trzykroć. A potem tylko kroić i jeść. Pycha.

Początki i plany
To będzie już ze trzydzieści lat temu. Ona miała dwadzieścia lat, on dwadzieścia dwa. Mieszkali niedaleko, w sąsiednich wsiach, ale poznać to się poznali przypadkiem. Zośka szła przez pole, Mietek jechał rowerem do... innej. Trochę pobłądził, zapytał o drogę i... tak już zostali. Zośka się czasem śmieje, że gdyby siedziała wtedy w domu, nie musieliby się ze sobą męczyć. A ślub to pamięta cała wieś: Zośka w pięknej białej sukni... Podobno teraz znów moda na koronki i falbany. A za ołtarzem stał jej brat ksiądz. Wszyscy płakali. A na weselisku to przygrywał jeszcze jeden brat: miał własną kapelę. Bawili się dwa dni.
Niedługo potem urodził się Jarek. Dwa lata później – Kasia. – Mieliśmy jeden niewielki stół i cztery krzesła. Akurat na naszą rodzinę. Planowaliśmy dwójkę dzieci – Zofia krząta się po kuchni. Doprawia gołąbki, które dymią z wielkiego gara. Ile tych gołąbków na jeden raz? A, ze trzydzieści. Bo na tej dwójce dzieci to się przecież nie skończyło. I Bogu dzięki.

Gdy dzieci przybywało, trzeba było poszerzyć kuchnię: wywalić jedną ścianę, przesunąć drugą. A stół, drewniany, mocny, stolarz zrobił z dębu, co rósł tuż przed domem. U nich, w Nagoszewie, gdzie się zaczyna Puszcza Biała, to dużo takich dębów. Jakby specjalnie, dla wielodzietnych, rosły. Stół jest duży, wygodny. Mieszczą się przy nim wszystkie dzieci. Bo po Jarku i Kasi urodzili się Agnieszka, Michał, rok później Paweł. Justyna, Tomek, Beata, Dorota. I jeszcze Dominika, potem Jola i najmłodsza, teraz 4,5-letnia, Weronika. Zamiast ośmiu błogosławieństw, aż jedenaście. – Dwanaście – poprawia Mieczysław, trzymając na kolanach Weronikę. – Mamy dwanaścioro dzieci. Osiem córek, czterech synów. Tak, ja wiem – z boku to się trudno doliczyć. Nie, żadnego się nie kocha bardziej, o żadnym się nie zapomina. Ale... ten pierwszy... To się go najbardziej chyba wychuchało. Chorował, czasy były ciężkie. Ale dla dzieci to człowiek wszystko zrobi...

Była zima stulecia. Mały Jarek miał gronkowca złocistego, a apteki nie miały lekarstw. Jarek płakał całymi dniami, aż jedna z babć, nie wiedząc już, co robić, a to się głośno modliła, a to chodziła z małym po pokoju. A tak dla pewności, żeby „płaczki przeszły”, kładła małego w czerwoną poduchę. A Mietek, młody ojciec, to po robocie łapał okazję i jechał sto kilometrów do Warszawy. Tylko tam można było dostać odpowiednie leki. Wracał po nocy, wczesnym rankiem, i znów do pracy. A Jarek darł się i ludzie mówili, że może nie przeżyje. Ale Bogu chyba zależało, żeby przeżył. Uchował go dla siebie, na księdza.

Pokoleniowa edukacja
Gdy rodziły się kolejne dzieci, niektórzy pewnie i gadali: Po co ich tyle? Jak się uchowają? Ano uchowały się. Oni – Zofia i Mieczysław – uchowali. Bo jak się chce – można nawet dwunastkę. Inna sprawa, że takich dzieci to tylko pozazdrościć. Ładne, inteligentne. Jak się Dorotka urodziła, pięć kilo żywej wagi, to lekarka po całym oddziale ją nosiła: „Patrzcie dziewczyny i uczcie się! Takie dzieci rodzą tylko wielodzietne matki”.
Teraz Dorota z Dominiką rywalizują, która ma lepsze świadectwo. Czerwony pasek nie wystarcza: ostatnio kłóciły się, dlaczego jedna ma stypendium naukowe, a druga nie. No bo przecież i jedna, i druga ma piątki.
– Bo to szkoła nadaje, i liczy się też, kto bardziej lubiany – matka z rozbawieniem prowokuje córki. – Nie martw się – mówi do „pokrzywdzonej”. – W następnym roku ty dostaniesz.

Z tą nauką to rodzinna tradycja: Jarek się świetnie uczył, najstarsze dziewczyny też. Paweł z Michałem może troszkę słabiej, ale szkoły średnie pokończyli. Skąd się to wzięło? Mówią, że gdy odrabiali lekcje przy wielkim stole, matka przepytywała, sprawdzała. Prała, gotowała zupę na następny dzień, a co raz słyszeli: „A jak się pisze gżegżółka? A jak pszczoła?”. Justyna, 21 lat, robi licencjat z polonistyki. Po trzecim roku przejdzie jednak na zaoczne: – Tak sobie myślę, że trzeba się usamodzielnić. Dam radę – będę pracować i uczyć się jednocześnie. Młodsze dzieci trzeba jeszcze wykształcić. Choćby Tomka – artystę. Zdał bez problemu do plastyka w Łomży, uczy się nieźle, choć matma to nie jego konik. Lubi ołówek, węgiel. W przyszłości będzie grafikiem komputerowym. – Niektórzy mówią, że będę księdzem, jak Jarek – Tomek odrzuca z czoła przydługą, artystyczną grzywkę. – Ale to chyba nie dla mnie. – Jasne, że nie dla ciebie – parska śmiechem brat ksiądz. – Ja mu odradzam, żeby potem na mnie nie było...

– Zawsze był z Tomka artysta – Zofia wnosi do kuchni wielkie plastikowe wiadro ziemniaków. – Jak sprzątaliśmy przed Bożym Narodzeniem, to pytał, dlaczego zamiatamy za szafą. Przecież Mikołaj tam nie zajrzy... A jak wszyscy szli na pole, to stawał nieruchomo i podziwiał kolory ptasich piórek. Cóż, człowieka nie zmienisz. Trzeba szanować i akceptować takiego jaki jest.

Dziewczyny, właściwie nieproszone, siadają wokół wiadra. Najmłodsza Weronika też obiera. Nie szkodzi, że w kwadraty. – A nasza mama to nie położy się spać, zanim czegoś nie poczyta – opowiadają dziewczyny znad rosnącej góry ziemniaków. – Godzina jedenasta, dwunasta, wszyscy śpią, a mama nad książką.
– Chyba bym bez czytania nie usnęła – potakuje Zofia. – Ale ja to mam po ojcu. Ojciec ma 87 lat, a nadal czyta bardzo dużo. Wielkich szkół nie kończył, a wiedział co trzeba. On mnie nauczył historii: w szkole słyszałam jedno, w domu – prawdę. Ziemniaczki, gołąbki, domowe kiszone ogórki i kompot. Prawie wszyscy siadają za dębowym stołem. Brakuje najstarszych sióstr, bo już na swoim, daleko. Brakuje dwóch braci – bo jeszcze pracują. Napisali SMS-a: zjadą niedługo.

Święta wielodzietne
Po obiedzie na kilkanaście osób to zmywania, że ho, ho. Zmywa Justyna. – Jedyna rzecz, której nie mamy, a która by się przydała, to zmywarka – śmieje się. – I do codziennego obiadu, i na święta. Wtedy są góry naczyń, a roboty... Bo przed Bożym Narodzeniem to dopiero ferment. Dobrze, że wszyscy zdążyli się w robocie wyspecjalizować. Agnieszka lepi pierogi. Z dwóch kilogramów mąki. Kaśka robi sałatki – ze śledziem i takie bardziej wymyślne. Chłopaki przynoszą choinkę z własnego lasu i... zwykle dostaje się im, że znów taką brzydką wybrali... A choinkę to ubiera się w samą Wigilię. Musi wyglądać jak z bajki. Nawet jeśli przy ogólnoświątecznym szaleństwie tłuką się kolejne bombki.

Jarek, na co dzień wikary w oddalonym od domu o 60 km kościele, na Wigilię zawsze zjeżdża do domu. I zawsze robi szopkę. Do tej szopki najmłodsze dziewczynki przynoszą Maryję i Józefa: przebierają w „starodawne” szmatki chudą Barbie i wiecznie radosnego Kena. Potem układają siano, a role osiołka i wołu dostają kolorowe pluszaki. Szopka na honorowym miejscu stoi potem do Gromnicznej.
– A mama jest jak generał. Wszystkiego dogląda, wszystko widzi, na minutę nie usiądzie. A na koniec to robi pycha kluski z makiem – przekrzykują się dziewczyny. – To taki słodki deser właściwie, jemy na samym końcu.

Jakiś przepis?
– Żadna filozofia. Zagnieść mąkę z jajkami i cukrem, zrobić takie kluseczki, zagotować. Zemleć mak, dodać cukru. Gęsta masa – zupa prawie wychodzi – mówi Zofia. A prezenty? Zawsze były drobiazgi. I nikt nie miał pretensji. Na dębowym stole ląduje pogołąbkowy deser: kruche ciasteczka w kształcie choinek, gwiazd betlejemskich i niezidentyfikowanych zlepków. Weronika i Jola same robiły. Tak na spróbowanie, przed świętami: trzeba sprawdzić przepis, żeby potem kłopotu nie było. – Te są za twarde – mówi krytycznie i z powagą Jola. Ciasteczka są chrupiące, smaczne, nie za słodkie. Czterolatka Weronika powściągliwie rośnie z dumy.

Zwykła miłość
– Kto chce kawę, kto herbatę? – Justyna bez błędu zapamiętuje ilość i jakość szklanek. Starsi bracia wracają z roboty: na posesję wjeżdża wielki dźwig. Duma ojca. Chłopaki bardzo zadowolone: udało się złapać dodatkowe zlecenie. – Ja to nie rozumiem – zastanawia się Mieczysław. – Pokazują w telewizji, że wszyscy, co mają więcej niż dwoje dzieci, to bieda i nieszczęście. A ja mówię: jak ktoś pracuje, nie patrzy na siebie i na innych, to i dwunastkę wychowa. I bez pomocy państwa: bo to przecież u nas taki ustrój, że jeśli ojciec i matka porządni, pracują i nie piją, to nawet dzieciom w szkole talerz ciepłej zupy nie przysługuje. Dzieciaki opowiadają, jak tata czasem o 4.00 rano wraca z pracy. I o tym, że nie tak dawno był bardzo chory. Rak. Cudem chyba przeżył. Zofia myśli, że uratowała go psychika: Mieczysław ma silną psychikę, bo ma dla kogo żyć. Co to jest miłość według Traczyków? Zofia: – Trudno powiedzieć. Ale tylko dla niej się żyje... Mieczysław, udając powagę: – Ty Zośka nie wiesz?... A tyle książek czytasz... Ja nie czytam, więc nie wiem. Zofia: – Hi, hi, mój mąż to o miłości nie mówi, tylko działa. Syn ksiądz całkiem zwyczajnie: – Ta... Kłócą się zawsze. I kochają. Miłość w naszej rodzinie to taki ferment. Kiedy się bierze udział w „fermentacji”, to nie widać „bąbelków”, nie czuć smaku... Ale po kilku latach poza domem to się tęskni i docenia...

Syn ksiądz nieco kaznodziejsko: – Miłość rodziców jest jak niewielki płomyk w kominku. Zawsze się żarzy, daje ciepło, dzieciom warunki do rozwoju. Weronika kręci się między kolanami ojca i matki. W końcu pstryka w guzik przenośnego radia. Dziecięco-religijne przeboje w aranżacji disco. Tylko taki tyci,
tyci, mały, człowiek świat pokochać może cały. Przecież nawet wielki Bóg, bardzo małym stać się mógł. Zofia wyjmuje z pieca ciasto drożdżowe. Wyrosło. Pycha.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.