Nadzieja w wielkim mieście

Agata Puścikowska

|

GN 49/2007

publikacja 05.12.2007 10:47

Dom na święta cz. II W naszym adwentowym cyklu pytamy o trzy podstawowe cnoty: o wiarę, o nadzieję, o miłość. Szukamy ich w konkretnych rodzinach, w ich losach, w prozie życia. Dziś kolejna adwentowa opowieść: o nadziei…

Nadzieja w wielkim mieście Jakub Szymczuk

W wielkim mieście christmasowy sezon zaczyna się tuż po Wszystkich Świętych. Blond anielice sprzedają wypieki o nazwie „opłatek”, w szarych blokach z wielkiej płyty wcześnie płoną plastikowe choinki. Na wypadek, gdyby ktoś szukał pierwszej gwiazdki, chińskie lampki oświetlą drogę do marketu. W radiu, na cały regulator, przeboje o reniferach i dzwoneczkach. Wielkomiejskie kolędy. Do wielkiego miasta nie pasuje drewniany domek. Przycupnął niepozornie, wystaje spoza kilku krzewów, grudniowych badyli. Domu pilnuje pies: stary i wierny. I trzy koty. Mruczą, komicznie zwisając z parapetu.

Agnieszka robi zupę. Zapach marchewki, ziemniaków i gotowanego kurczaka roznosi się po drewnianym pokoju, wnika do pokoju dziecięcego, sypialni. Budzi się Klemens. Ma prawie dwa lata, wielkie oczy, które – gdy ktoś obcy burzy domowy spokój – na krótko zapełniają się łzami. Agnieszka, drobna, w dżinsach, bierze syna na kolana. Z dziecięcego pokoju płynie gama C-dur. Gra ośmioletni Wawrzek. Dziecięce palce próbują nadążyć za metrum. Wawrzek skupia się na białej kartce z nutami. Jeszcze krótka etiuda i można poćwiczyć kolędy. O wiele przyjemniejsze.

Prolog
Agnieszka i Sławek. Poznali się, zakochali, pobrali. Nic wielkiego, i wielkiego zarazem. Ślub w katedrze, biały welon. Chcieli mieć trójkę dzieci. Takie marzenie i nadzieja. Gdy rodził się Wawrzyniec, Sławek jak wariat jeździł po ulicach. Radosne szaleństwo. Bo gdy się dziecko rodzi, wszystko wygląda inaczej i nabiera innego wymiaru. A potem człowiek się zastanawia: co ja dziecku przekażę, kim będzie, jakim będzie człowiekiem? I im dłużej się myśli, tym bardziej czuje, że dziecko powinno być szczęśliwe. I dobre. I że trzeba je wychować w wartościach… Wawrzyniec idzie do przedszkola, do sióstr. Lubi zakonnice. A może wierzyć będzie mu łatwo? Łatwiej niż rodzicom... Bo gdy się pochodzi z letnich rodzin: chrzest, komunia, bierzmowanie, obrzędy, folklor – to fides czasem szwankuje... W wielkim mieście łatwiej o ratio. Marzenie o trójce dzieci poległo jednak po twardej diagnozie: jedno dziecko przy chorobie Agnieszki to i tak dużo. Leczenie, zabiegi, leki. Nie, żeby przestali myśleć o kolejnym dziecku. Ale… rozum przede wszystkim.

Dobrze, że rozum czasem cichnie. Podczas kolejnej lekarskiej kontroli Agnieszka kolejny raz pyta: – To jednak nie będzie więcej dzieci? Lekarz patrzył w wyniki, i patrzył. – Jeśli chcecie, to teraz albo nigdy.
Musieli, chcieli, cieszyli się bardzo. Pierwsze, co im przychodzi do głowy: pielgrzymka. Drugie: potrzebna pomoc. Sami tego ciężaru nie udźwigną. Agnieszka: pomoże Pan Bóg. Sławek: Ktoś pomoże. Mają zielone światło, wchodzą na Drogę.

Początek Drogi
– Pielgrzymowanie nigdy nas nie ciągnęło – mówi Agnieszka znad warzywnej pary. – Nie byliśmy ani maryjni, ani wspólnotowi. Pielgrzymka z tłumem ludzi, pieśni, które do nas… nie docierały? Antystadni jesteśmy. Odpada... Poza tym wtedy była zima, a Sławek musiał wykorzystać urlop. Dlaczego akurat Santiago de Compostela? Nie wiadomo. Tak musiało być, choć ważny był i system pielgrzymowania: w miarę tanie noclegi, możliwość samotnej wędrówki. Idzie się bezpiecznie – mimo setek kilometrów, pomagają życzliwi ludzie. W Polsce zimą i samotnie? Mało prawdopodobne. Na początku lutego 2005 r. Sławek kupuje buty. Mocne, dobre. I nie robi typowego błędu pielgrzyma: mimo że na pozór wygodne, najpierw rozchadza je w drodze do pracy, podczas długich spacerów. Przygotowuje się: czyta, co się da, drukuje z hiszpańskich stron internetowych mapki Drogi. Robi dokładny plan podróży. Tu nocleg, tam postój. Tu wsiadam, tam wysiadam. Z rodziną żegna się pod koniec lutego. Jedzie autobusem do Paryża, a stamtąd na południowy zachód, do Hiszpanii. Zaczyna się Camino.

Sławek na szlaku
Camino de Compostela – droga do relikwii św. Jakuba. Pireneje, wysokie góry. Sławek chyba sam nie do końca wiedział, w co się pakuje… Drogową mapę Hiszpanii zgubił w paryskiej ubikacji. Pozostały internetowe mapki. Paryż, Beyonne, Saint-Jean- -Pied-de-Port. A potem na piechotę. Na Drodze tak wielu ludzi: wierzących, niewierzących, katolików, protestantów. Wszyscy z kijkami pielgrzyma i pielgrzymią muszlą u szyi. – Miałem plan: pierwszego dnia przejdę 60 km. Tak sobie wyliczyłem, tak było dobrze. Idę. Po prawej stronie ściana skalna, droga, rzeczka, z lewej druga ściana skalna. Można zlecieć na pysk. Śnieg po pas, wszystko oblodzone. I do przejścia 200 metrów do góry. W lecie to pewnie bułka z masłem… W pewnym momencie myślałem, że już zostanę na zawsze. Szedłem po 5, po 10 kroków. Sławek już wie: jego plany to jedno, to, co przynosi Droga – drugie.

Znał jedną pieśń religijną. Szedł i trochę mimowolnie skandował: „Kto się w opiekę odda Panu swemu”. Jedno słowo – jeden krok. Jak żołnierski marsz. Pielgrzymi rap. – Szedłem przez Góry Kantabryjskie. Piękne. Dzikie. Wioska od wioski daleko, ludzi prawie nie widać. Większość chat opuszczona. Dowiedziałem, się że tu niedaleko, i nie tak dawno, zginął młody, silny i wysportowany student z Boliwii. Przeliczył własne siły... Zimą schroniska są puste. Wchodzi się, rozpala w kominku, kładzie spać, zostawia „cołaskę”. I w Drogę. Przestrzegając pielgrzymich przykazań: Pielgrzym dziękuje, a turysta wymaga. Pielgrzym pierze skarpety… – Kupiłem takie high-tech. Miały w każdych warunkach schnąć 2 godziny. Guzik. Stopy miałem mokre, robiły się bąble.

Pielgrzym dzwoni do mamy (Sławek esemesuje do mamy swojego dziecka: o boliwijskim studencie, o znakach drogowych „uwaga wilki”...). Sprząta po sobie, oszczędza prąd i wodę. – Starałem się przyzwoicie jeść. Chociaż raz na dwa dni normalny obiad. Do tego w przydrożnych barach jakieś przegryzki. Potem zrobiłem błąd: przeszedłem na batony. Pojawiły się problemy… gastryczne. Iść się nie dało! Czasem człowiek musi się upodlić… Gdy nie ma motywacji – nie dojdziesz – mówili pielgrzymi i hiszpańscy górale. I mówili jeszcze, że Droga potrafi „zrzucić”.

– Nie wierzyłem za bardzo. Takie czary-mary? Czytałem coś o mistycznych aspektach pielgrzymowania. Ale… Kiedyś zacząłem złorzeczyć. I mimo czytelnych znaków, jak iść, zboczyłem 10 km. Towarzysze drogi zniknęli, nie wiedziałem, w którą stronę pójść... Droga mnie „zrzuciła”... Dziwny stan to pielgrzymowanie. Inna czasoprzestrzeń. Kiedy indziej ktoś wskazywał drogę. I znikał. A potem się okazywało, że to jakiś cień, że załamywało się światło... A Droga była dobra. Sławek dociera do grobu św. Jakuba 14 marca 2005 roku.

Droga Agnieszki
Cztery miesiące po powrocie Sławka, 25 lipca, we wspomnienie św. Jakuba, Agnieszka odbiera wyniki badania krwi: jest w ciąży.. Radość nieopisana, strach ukryty. Zaczyna się ciążowy reżim, siedem miesięcy leżenia, dieta. Szpital. 17 marca 2006 r. rodzi się Klemens. Radość i ból. Fizyczny. Agnieszka, po cesarce, nie może dojść do siebie. Jest słaba, trudno jej karmić. W szpitalu decyduje się na butelkę. Wie, że powinna z powrotem wrócić do leków. Od pielęgniarek słyszy: – Walczyły panie o „rodzić po ludzku”? No to karmcie. Agnieszka, ambitna i trochę skryta, nie opowiada o chorobie. Pomaga jej Sławek. Bierze urlop, przewija i nosi. A niedługo potem sam ma wypadek. Poważny: traci samochód – co w wielkim mieście oznacza wypad poza nawias. Gdy Sławek wraca do pracy, wyrozumiała szefowa, matka czwórki dzieci, zwalnia go. – Czy się załamałam? Nie, radość, że jest Klimek, była ponad wszystko. Ale to nie było łatwe: gdy się bierze na ręce 4-kilogramowego syna i pojawia się zadyszka. Gdy mąż traci pracę... Myślałam wtedy: to musi minąć. Inna rzecz, że jakoś się wszystko powoli układało.

Powrót Sławka
– Gdyby mi ktoś 10 lat temu powiedział, że będę co niedziela chodził do kościoła, wyśmiałbym go. Boga nie było w moim życiu. Czy teraz jest? Sławek chciałby, żeby był. – Jestem niewierzący praktykujący... Z Agnieszką czytamy regularnie Pismo Święte, staram się czytać encykliki, dokumenty Kościoła... Uczepiłem się tej praktyki. Może dzięki temu naprawdę uwierzę? Wiara to łaska. Mam nadzieję, że ją otrzymam.
Więc „niewierzący” Sławek razem z Wawrzyńcem robią adwentowy świecznik i chodzą na Roraty. W wielkim mieście wierzący niepraktykujący nie wstają tak rano.

– Taka poranna Msza św. to jak jogging – mówi Sławek. – Nie chce się wyjść z domu. Zimno, ciemno. Spaać… A potem się biegnie, ładuje akumulatury, zaczyna dobrze dzień. „Niewierzący” Sławek odkrywa mądrość Kościoła. Że Kościół tak niesamowicie zaadoptował naturalny cykl ludzkiego życia. Że rok liturgiczny jest… dobry dla człowieka: dla ducha i ciała. Wierzący niepraktykujący w wielkim mieście zrezygnowali z postu. Odchudzają się.

„Niewierzący” Sławek dyskutuje z wierzącą (choć czasami leniwiej praktykującą) Agnieszką. Bije się z własnymi myślami. Przecież można założyć, że do wytłumaczenia świata nie potrzeba Boga… Biologia, fizyka, prawa natury. Ale Sławek mówi, że z Nim jest lepiej. Lepiej, żeby był.
– To tak jak z czajnikiem i gorącą wodą: woda wrze, bo tak chcą prawa fizyki. Ale można powiedzieć: wrze, bo człowiek chce pić... „Niewierzący” Sławek chce żyć jak dobry chrześcijanin. To trudne, ale chrześcijaństwo to dobra „filozofia”. Jednak sama „filozofia” byłaby niczym, gdyby nie istniało Zmartwychwstanie. Sławek zaciska rękę. Chce, żeby istniało. „Niewierzący” Sławek odkrywa modlitwę. Mówi, że w „Ojcze nasz” jest właściwie wszystko...

Dwie nadzieje
Wawrzyniec ćwiczy „Lulajże, Jezuniu”. Klimek kończy jarzynową.
Sławek: – Co to dla mnie nadzieja? To jakieś oczekiwanie prawdziwej radości. Kiedyś w końcu nadejdzie... Jak patrzę na chłopaków, to już się cieszę. Wszystko się dla nich robi. Chciałbym, żeby poszli swoją drogą, dobrą drogą. Agnieszka, krojąc dla Klimka owoce: – Chciałabym mieć pewność, że gdyby mnie zabrakło, a dzieci byłyby małe... – urywa zdanie. – Chciałabym, żeby było dobrze... Ja mam co chwilę okres buntu...

Ale chyba ta moja nadzieja przestała być optymizmem, a stała się prawdziwsza. Boję się, ale uczę się ufać. Klimek pakuje do ust cząstkę pomarańczy. Potem tańczy w rytm Wawrzkowej kolędy. I zaczyna szaleć na podłodze wśród porozrzucanych zabawek. – Chyba trzeba znów pójść do Santiago – Agnieszka powściągliwie się uśmiecha. – Poprosimy, żeby zgrzeczniał. Ostatecznie Klemens znaczy „łagodny”…
W wielkim mieście zapadł zmrok. Na przedmieściach widać pierwszą gwiazdę.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.