Betlejem nasze powszednie

Agata Puścikowska

|

GN 48/2007

publikacja 03.12.2007 16:47

Dom na święta cz. I Dzisiaj w Betlejem zamiast gospody stołówka. Żłóbka nie ma, tylko dziesiątki łóżek w małych salkach. Jest za to siano: cały stos piętrzy się w rozklekotanej szopie, obok starej pralki i kilku worków z ciuchami.

Betlejem nasze powszednie W „Betlejem” (z hebr. Dom Chleb) jest chleb dla bezdomnych i chorych. Agnieszka i Andrzej mieszkają wspólnie ze swoimi podopiecznymi. Jakub Szymczuk

Ciuchy, w stanie dobrym, przywiozła do Betlejemu Straż Miejska. Komuś nie były potrzebne, w Betlejem wszystko się przyda. Co chwila trzeba kogoś doprowadzić do ładu, umyć, ubrać. W Betlejemie, w warszawskich Włochach, nie ma też pastuszków. Tamci pastuszkowie, choć ubodzy, pewnie jakieś schronienie mieli, może nawet domy... A ci tutaj to nie tylko domów nie mają, ale i zdrowia. A czasem nogi, albo ręki. Kuśtykają do Betlejem na tej jednej nodze, gdy zaczynają się mrozy, albo przywozi się ich z melin. Zapitych i zawszonych. Tu mają co jeść, gdzie spać. Mają dom: Dom Chleba. I mają też księdza, co raz w tygodniu odprawi Mszę św. Ta Msza jest dobrowolna, bo nie każdy mieszkaniec Betlejemu w Betlejem wierzy. I mają Agnieszkę i Andrzeja: „zarządców” i „administratorów”. Stan cywilny: rodzina nieświęta. Stan uduchowienia: w drodze, choć na prostej. Stan portfela: zero. Wspólnota: Chleb Życia.

Filmowe życie Andrzeja
Andrzej na swojej podopolskiej wsi to był najlepszy w dzwonieniu dzwonkami. Ministrantowali tam wszyscy, łobuzowali niektórzy. Z czasem ministranckie dzwonki Andrzeja dzwoniły coraz ciszej, łobuzerka była głośniejsza. Piwko, kumple i imprezki. Carpe diem i do przodu. Elektryk z wykształcenia, z serca narwaniec i lekki wariat. Rodzina – ojciec i siostry – mogła mieć tylko nadzieję... Pierwsza praca we Wrocławiu, życie towarzyskie, czasem kościół. Bo Andrzej do Boga i wtedy jakiś respekt miał. A poza tym miał pannę, co go ciągnęła na niedzielne Msze. Potem, za pracą, wyjechał na Zachód.

A tam była nie tylko bieda, ale i samotność. Dno. Był rok 2001, Andrzej miał 25 lat. – Języka nie znałem, pracy nie było. Przechodziłem obok kościoła i patrzę – rekolekcje. Kościół był polonijny, śpiewali po polsku. I tak fajnie grali na bębnach – opowiada, najpierw urywając co drugie słowo, za chwilę gładko i składnie. Jak mówi, do gadania się nie nadaje. – Przygarnęli mnie, choć bębniłem... strasznie. Gdy po jakimś koncercie byłem z siebie wyjątkowo dumny, okazało się, że ktoś ściszył mikrofon… Dobrze mi tam było. Wierzyłem w fajny klimat, w ludzi.

Gdy „zarażony” wspólnotą Andrzej wraca do Polski, długo szuka tamtej atmosfery. Nie znajduje. Za to przypadkiem ogląda krótki reportaż: o chłopaku, co pomaga biedakom. Andrzej o chłopaku nie zapomina, ale przypomina sobie dawne ścieżki. Nawet kiedy słyszy o Jezuickim Wolontariacie Europejskim i idzie na „rozmowę kwalifikacyjną”, jest na gigantycznym kacu. Jakimś cudem zostaje w projekcie. W skrócie: jest odcięty od świata, mieszka w komunie, pracuje nad duchem i ciałem. Żeby żyć z najbiedniejszymi. Jak tamten chłopak z filmu.

W wolontariacie Andrzej musi wybrać miejsce do pracy: dom Brata Alberta lub hospicjum. W hospicjum jest czyściutko i miło, i śliczne pielęgniarki… tylko do adorowania. U Brata Alberta – smród, ciężko chorzy, których nikt nie chce, i kierownik: niezły czub. Andrzej wybiera Brata Alberta. – Ciężko było. Szef był ostry. Ryczał, że uciekam do kaplicy. Wrzeszczał: „Gdzie jest twój Jezus? W kaplicy, czy pooranej twarzy?! Na giganty mi tu, już”.

No to jeździł Andrzej na te „giganty” i przywoził zapitych, zapchlonych i głodnych. A gdy jezuicki projekt się kończył, skończyły się i żarty z wiarą. Raz czuł „lekkie powiewy”, chwilę potem „wichry ogromne”. Ktoś go szarpał, za chwilę głaskał. Andrzej myślał, że złapał gruźlicę, bo bolało fizycznie. Ale chyba wtedy święte teorie „Jezus żyje” i „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne” przestały być teoriami. – Zacząłem normalną pracę. W noclegowni na 200 osób. Po pół roku... nie czułem pałera. Praca za kasę to nie było to – Andrzej kręci głową.

Jeszcze w czasach jezuickich zjechał pół Polski, odwiedzając ośrodki dla ubogich. Wtedy pierwszy raz trafił pod Kielce, do Skoszyna – do starego księdza, starej kaplicy i starych ludzi. Fajne klimaty: babcie powoli obierają kartofle, dziadki po tym, jak ich dziatki wyrzuciły z domu, koszą trawę i grzeją się w promieniach jesiennego słońca. – Uciekłem do nich. Pojechałem jak „gigant”. Pokochałem to miejsce. Ale niedaleko był Zochcin i dom wspólnoty Chleb Życia. I siostra Chmielewska, której książką wcześniej się zachwycałem, nie wiedząc nic o autorze.

Zakonnica przyjęła go… ozięble. „A co ja ci powiem? Trzeba przyjechać, zamieszkać, zobaczyć”. Wściekły był. On taki dobry, chciał do biednych, a tu... – Wpadam do moich dziadków, wrzeszczę od progu: „Zygmunt, dawaj fajki” – i odwykowe starania wzięły (na czas jakiś) w łeb. Jednak został w Zochcinie. Najpierw jako wolontariusz, potem – po specjalnym przyrzeczeniu – jako członek wspólnoty. Kiedyś usłyszał o „przyszłości wspólnoty”: energicznej Agnieszce, co pracuje w Warszawie. Chciał ją poznać? Nie, nie jako kobietę. Po co kobieta samotnemu pielgrzymowi.

Zwykłe życie Agnieszki
„Energiczna” Agnieszka jest ładna, bardzo szczupła (żeby nie powiedzieć chuda) i wygląda jakby rok temu zdała maturę. Pochodzi z wielodzietnego, bardzo wierzącego domu: ma sześcioro, „nie, nie, przepraszam, siedmioro rodzeństwa” – poprawia sama siebie. Jak mówi, jej opowieść jest mniej barwna od opowieści Andrzeja. Z dzieciństwa Agnieszka pamięta kilka scen: to, jak rodzice adoptowali niewidomego brata, i to, jak przyjeżdżali do nich łzawi dziennikarze z katolickich pism i pisali łzawe artykuły. Do dziś pamięta zdanie o matce: „Oczy nieruchomo utkwione w przestrzeń”. – Matka też nie widziała i miała lekki oczopląs, więc jak jej oczy mogły być „nieruchome”? I pamięta też rozmowę matki ze znajomym księdzem. Ksiądz: „Pewnie marzysz, żeby odzyskać wzrok”. Matka: „Nie, marzę, żeby dzieci nie straciły wiary”. Agnieszka w myśli: „Jeśli to jest ważne dla matki, to musi być ważne. Prawda?”.

Nastolatka Agnieszka zaczyna bunty. Niewielkie przeciw rodzicom, większe przeciw ogólnej światowej niesprawiedliwości. I największe – przeciw głupiej wierze. Ma przyjaciela: niewierzącego nauczyciela matematyki. On jest dobry, szlachetny, mądry i niewierzący, a taki bardziej... święty. A wkoło – „wierzący” na papierku. Odzywa się w niej szewsko-młodzieńcza pasja. – Poszłam do spowiedzi i mówię, że mam w nosie wiarę „świętych” babć, co to jeszcze w kościele obgadują inne babcie. Byłam roztrzęsiona i przestraszona. A ksiądz był mądry i mówi: „Chwała Bogu, że przestałaś wierzyć w tego boga. Przestałaś wierzyć w nieprawdziwego, znajdź prawdziwego!”.

Agnieszka, jeszcze podczas (chemicznych) studiów, czyta wywiad rzekę z s. Chmielewską. Mocny, poruszający. Z tyłu głowy, pomalutku i cicho, coś zaczyna ją męczyć: „wspólnota, wspólnota, wspólnota”. Ale Agnieszka nie poddaje się: najpierw będzie żyć „normalnie”. Stypendium, przyszłość, świat i doktorat.
– O doktoracie mówiłam głośno, o Chlebie Życia myślałam cicho. Odsuwałam myśl o wspólnocie. Doktorat był... łatwiejszy.W końcu natrętna myśl wygrywa. Agnieszka wysyła do zakonnicy dwa listy, Chmielewska nie odpowiada. Agnieszka odwiedza warszawskie domy wspólnoty, nikt nie ma dla niej czasu. Chleb Życia odłożony na kolejne pół roku. Bezruch i pustka. Wtedy siostra Małgorzata odpisała: „Nie rozczulać się, brać do roboty, działać”.

Agnieszka trafia na Łopuszańską. Tam bezdomni wychodzą z bezdomności, usamodzielniają się. I... odtrącają wolontariuszkę. Traktują jak intruza. Ten pierwszy miesiąc to mordęga. Cud, że Agnieszka nie zwiała. – Ja nic nie wiedziałam o tej pracy. Tego się nie da wytłumaczyć. Trzeba być, spróbować. Powoli zaufają. Dość szybko Agnieszka sama zaczęła prowadzić dom. I właśnie wtedy, w kuchni domu dla bezdomnych, po raz pierwszy zobaczył ją Andrzej. No... nie wyglądała jak „energiczna przyszłość wspólnoty”. Podobno pomyślał: „Ale wypłoch”.

Love story według Domków
Po raz pierwszy wzięli się za ręce przypadkiem. Andrzej sięgał do torby Agnieszki po słone paluszki. Pierwszy pocałunek pamięta tylko ona. A i oświadczyny nie były takie lovestorowe: on napisał coś przez Internet, ona pomyślała, że to prośba o rękę. Pobrali się półtora roku temu, u dominikanów na Freta. Lało od rana tak, że nie widać było drzew za oknem. Przyjęcie mokło w ogrodzie, na Łopuszańskiej... Agnieszka nocowała u siostry: ta ją pocieszała, że deszcz przejdzie. Jej pragmatyczny mąż: ten front ma z tysiąc kilometrów. Gdy państwo Domkowie wyszli z Kościoła, na niebie świeciło piękne słońce. Chmur – zero. Gości – mnóstwo. Wszyscy zajadali bigos z plastikowych misek. Stali w kolejce, jak bezdomni po przydział zupy.

Po ślubie Agnieszka z Andrzejem zamieszkali w Betlejem. Stary budynek, świetlica – jadalnia i sale chorych. I ich maleńkie mieszkanko. W teorii, za całodobową pracę, dostają niewielką pensję. W praktyce – cały dochód jest własnością wspólnoty. Ciuchów nie kupują, bo dostają dary. Gotować – nie gotują, bo to rola sprawniejszych podopiecznych: chcą i muszą czuć się potrzebni. – Żyć nie umierać – śmieje się Agnieszka. Andrzej: – Tym trzeba cały czas kręcić. Cały czas być na nogach...

O 18.00 kolacja, rozdanie leków, modlitwa. Modlitwy nie ma w regulaminie, ale spotkanie Betlejemu jest zawsze w kaplicy. Wierzący się modlą, niewierzący – szanują. Potem gadają o całym dniu: kto co komu dobrego i złego. I wpisują się na adorację, na następny dzień. Domkowie ewangelizatorami? Domkowie bardzo zgodnie: – To my jesteśmy ewangelizowani! Jesteśmy leniwi, zmęczeni, oni są dużo wierniejsi. Czasem coś ukradną, jakieś majtki czy fajki, ale częściej poczęstują, dadzą coś swojego. I to jest niesamowite. My przecież mamy więcej, a tak trudno się dzielić. Agnieszka systematycznie przebiera ciuchy i oddaje, gdy ma za dużo.

Na co czekają w tym swoim Betlejem? Domkowie krzywią się i kręcą głowami: żyją w pędzie, to nie jest w porządku. Idzie zima, trzeba więcej osób przyjąć, w święta pracownicy nie pracują, więc oni muszą podwójnie. I dlatego brakuje kontaktu z ludźmi. A oni nie chcą być „administratorami”, chcą być mieszkańcami Betlejem. Domkowie czekają więc na kogoś do pomocy. A tak prywatnie, to na pewno czekają na dziecko. Takie dziecko we wspólnocie to wyzwanie. Jak się urodzi, pewnie będą musieli opuścić Betlejem. Może pójdą do domu z samotnymi matkami? Dom nazywa się Nazaret. Agnieszka: – Właściwie nie wiem, co będzie dalej. Andrzej: – Dobrze będzie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.