Grzechy rodzinne

Z Grażyną i Michałem Łoskotami, rozmawia Barbara Gruszka-Zych

|

GN 10/2007

publikacja 12.03.2007 10:33

WIELKI POST 2007 - KATECHEZA IV Barbara Gruszka-Zych: Jaki jest Wasz największy rodzinny grzech?

Grzechy rodzinne Rodzice: Grażyna i Michał Łoskotowie, syn Mateusz i bliźniaczki Marianna i Marta. Najstarsza córka ma już swoją rodzinę. Marek Piekara

Grażyna Łoskot: – Brak czasu dla siebie. Oprócz pracy zawodowej (jestem kardiologiem) zajmuję się poradnictwem rodzinnym, opiekuję się samotną starszą panią. Czasem się zastanawiam, czy pomagając innym, nie okradam z czasu męża, dzieci?

A domownicy mają o to pretensje?
G.Ł.: – Nie, bo są do tego przyzwyczajeni... A ja jestem rozdarta, czuję, że potrzebują mnie moje 13-latki.
Kto zajmował się dziećmi, gdy były małe?
G.Ł.: – Moja mama, osamotniona po śmierci taty. Poza tym miałam 15-letnią starszą córkę, która też mi pomagała przy bliźniaczkach, bo wszystko trzeba było robić podwójnie. Mąż pracował (jest inżynierem). Właściwie tylko wieczory i weekendy są nasze.

Ważna jest intensywność bycia ze sobą, nie czas.
Michał Łoskot: – Jeśli nieustannie trzeba walczyć o ten czas, to znak, że jest niedobrze. Zwykle bywamy ze sobą półtorej, dwie i pół godziny dziennie. Przedłużamy to kosztem snu. Ale kto jest winien? Każdy po trochu. Jako rodzice względem dzieci często popełniamy grzechy zaniechania – że czegoś się nie zrobiło, a mogło się zrobić. Czas, którego się dzieciom nie poświęciło, jest bezpowrotnie stracony.

Rodzice usprawiedliwiają się: „Zarabiamy na życie”.
M.Ł.: – Jedzenia potrzebuje każde żywe stworzenie, człowiek chce czegoś więcej.
G.Ł.: – Największy żal mam do siebie, że brak mi czasu, żeby oglądać z naszymi 13-latkami filmy i komentować je. Dziecku potrzeba przewodnika. Ważną decyzją w rodzinie była rezygnacja z telewizora. Trzymamy go w najzimniejszym pokoju. Dawniej, kiedy był członkiem naszej rodziny, nasze relacje były gorsze.

Jeśli rzadko się widzicie, to nie macie kiedy się kłócić.
M.Ł.: – Od czasu rekolekcji małżeńskich nauczyliśmy się fajnej techniki kłócenia, ale trzeba być na rekolekcjach, aby ją poznać. Nieporozumień jest mało, choć może przydałaby się nam porządna kłótnia.
G.Ł.: – Staramy się, aby zakończeniem każdego dnia była wspólna modlitwa. Wtedy jesteśmy razem – ja z bliźniaczkami, a także, w chwilach komfortowych, mąż i starszy syn. Odmawiamy dziesiątek Różańca, potem są prośby, przeprosiny.

Za co przepraszacie?
G.Ł.: – Staramy się nie udawać przed dziećmi doskonalszych, niż jesteśmy. Przyznajemy się do błędów. Nieraz mówię: „Przepraszam, że tak na ciebie nakrzyczałam”. Kiedy wraca się po pracy, wystarczy jakiś drobiazg i łatwo o wybuch. Dopiero po chwili człowiek się reflektuje. Trzeba dzieci przytulić, przeprosić.

Dzieci też nauczyły się przepraszać?
M.Ł.: – Przychodzi im to trudno, ale czynią postępy.

A jakie są przyczyny Waszych nieporozumień?
M.Ł.: – Nieświadomość różnic psychofizycznych kobiety i mężczyzny dla wielu małżonków jest powodem konfliktów.
G.Ł.: – Po tylu latach znamy swoje reakcje. Jestem typem osoby konsekwentnej, upartej, mąż nauczył się, kiedy musi mi ustąpić, a kiedy powiedzieć „nie”. Choć czasem drobiazgi też bolą. Michał jest typowym przykładem śląskiego „chopa”, który nie potrafi mówić o uczuciach. Ja, jako kobieta, chciałabym, żeby dostrzegł, że włożyłam coś nowego, że mam nową fryzurę. Nauczyłam się, że jeżeli chcę coś osiągnąć, to muszę Michała do tego podprowadzić. Kobiety dobrze wiedzą, że mężczyzna sam nie umie niczego się domyślić. Dlatego sygnalizuję Michałowi oczekiwania, a on się dostosowuje. Przełomem w moim dogadywaniu się z mężem był moment, kiedy trafiłam na maksymę: „Światem kobiety jest jej serce, a sercem mężczyzny są sprawy tego świata”. Zrozumiałam, że kobieta nie może zamknąć mężczyzny w domu. On zawsze potrzebuje wyjścia, sprawdzenia się na zewnątrz.

Czy nie baliście się, że dziecko Was odrzuci, kiedy trzeba było powiedzieć: „Nie jedź z chłopakiem pod namiot, nie jesteście małżeństwem”.
M.Ł.: – Ta obawa istnieje, bo nie wiadomo, jak dziecko zareaguje. Ale sprawę zawsze stawiamy jasno. Sprawdzamy, z kim jadą i darzymy ich zaufaniem.
G.Ł.: – Jestem spokojna, bo spojrzenie naszych dzieci jest uformowane przez oazy, a my staraliśmy się własnym życiem dawać im podpowiedzi. Ostatnio syn Mateusz pytał mnie o metody naturalne regulacji poczęć. Następnego dnia miał prelekcję dla oazy.

A co robić, kiedy dzieci „odpyskowują”?
M.K.: – To sztuka, żeby nie działać impulsywnie. Przy bliźniaczkach zdarza mi się zareagować ostro. Przy 22-letnim synu trzeba zdobyć się na racjonalne argumenty.

Zdarzył Wam się kryzys małżeński?
G.Ł.: – Tak, ale uratowały nas pierwsze rekolekcje małżeńskie, weekend bez dzieci. Zdawałam wtedy drugi stopień specjalizacji, dużo czasu zajmowała mi nauka i mimo woli odsunęłam się emocjonalnie od męża. Czułam, że rośnie między nami mur. Michał nie chciał jechać. Mamusia i teściowa protestowały, że znów zostawimy im małe dzieci na głowie. A dzieci, że nie będziemy się z nimi bawić. Mąż całą drogę z Katowic do Czechowic się nie odzywał. Ale po powrocie wszyscy poczuli, że jesteśmy odmienieni. Był nam potrzebny ten moment dla nas samych i Pana Boga.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.