Jeszcze jedna wojna?

Tomasz Rożek, doktor fizyki, dziennikarz naukowy, stały współpracownik Radia eM

|

GN 26/2007

publikacja 04.07.2007 09:26

Z Bożą pomocą będziemy świadkami zniszczenia izraelskiego reżimu w bliskiej przyszłości – oświadczył prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad. – Mamy plany lotniczego ataku na Iran – mówią Amerykanie. Sytuacja wokół Iranu zagęszcza się.

Jeszcze jedna wojna? Amerykanie nie pozwolą Iranowi na posiadanie bomby atomowej, choćby to miało oznaczać rozpętanie wojny – ostrzegają specjaliści. East news/Majid Saeedi

Iran nigdy nie był państwem hołubionym przez USA, ale miarka przebrała się dopiero niedawno, gdy w świat poszła wiadomość, że ajatollahowie wzbogacają uran.

Zakupy na czarnym rynku
Uran jest pierwiastkiem rozszczepialnym i dzięki temu nadaje się do napędzania elektrowni jądrowych. Z tych samych powodów jest doskonałym wkładem do bomby atomowej. Rząd w Teheranie twierdzi, że nikt nie może Irakijczykom zabronić wzbogacania, czyli uszlachetniania uranu, bo ma on być paliwem do elektrowni cywilnych. Teoretycznie tak może być. Małego wzbogacenia wymagają niektóre rodzaje reaktorów atomowych.

Bomba atomowa wymaga dużego wzbogacenia. Obserwując z satelity (bo międzynarodowi inspektorzy od dawna nie mają do Iranu wstępu) program wzbogacania, nie da się z całą pewnością stwierdzić, co Irańczycy chcą ze swoim uranem zrobić.

Gdyby mieli używać go tylko jako paliwa jądrowego do elektrowni, mogliby wybrać taką konstrukcję reaktora, że kosztowne wzbogacanie w ogóle nie byłoby potrzebne. Mogą też wzbogacone paliwo kupić w wielu miejscach za granicą. Tak robią i dzisiaj. Iran posiada kilka czynnych bloków elektrowni jądrowych.

Wbrew temu, co mówią kręgi decyzyjne w Teheranie, uran w rękach ajatollahów może być niecnie wykorzystany. Opublikowany kilkanaście dni temu raport Międzynarodowego Instytutu Badań Strategicznych stwierdza jasno, że Iran jest głównym nabywcą czarnorynkowych materiałów do użytku atomowego na świecie.

Ponadto ma dysponować rozwiniętą siecią zdobywania zakazanych składników do swego programu nuklearnego. Zaledwie kilka dni przed opublikowaniem raportu do Rady Bezpieczeństwa ONZ trafił raport Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA), w którym stwierdzono, że Iran nie tylko zignorował kolejne ultimatum Rady, żądające wstrzymania programu wzbogacania uranu, ale zintensyfikował te prace.

Nikt nas nie przestraszy
Ostatni pakiet sankcji (drugi z rzędu) ONZ uchwaliło 24 marca br., dając Iranowi 60 dni na zamknięcie swojego programu nuklearnego. Termin minął 24 maja, ale międzynarodowe żądania zostały zignorowane. Coraz częściej mówi się o trzecim pakiecie sankcji. Mają być naprawdę uciążliwe, o ile uda się je uchwalić.

Prezydent Ahmadineżad powiedział kilka dni temu, że jest już za późno na wstrzymanie irańskiego programu atomowego. – Przekonali się [społeczność międzynarodowa], że dotychczasowe sankcje nie wpłynęły na działania Iranu w kwestii programu atomowego. Mówiliśmy im, by nie wchodzili na tę drogę. Nie są w stanie zaszkodzić naszemu krajowi – dodał.

Sankcje dotkną najbardziej tych, którzy na program nuklearny nie mają żadnego wpływu, czyli zwykłych obywateli. Nawet nałożenie bardzo ostrych restrykcji nie zwolni pracy nad programem nuklearnym. Poza tym Iran niczego z zewnątrz nie potrzebuje. Ropy naftowej ma pod dostatkiem, a elementy potrzebne do rozwijania programu atomowego i tak kupuje nielegalnie na czarnym rynku.

Kręte ścieżki dyplomacji
Przede wszystkim dyplomacja – mówi większość przywódców, którzy jeszcze do niedawna byli sojusznikami USA. – Dopiero jeżeli ta zawiedzie, możemy dyskutować o rozwiązaniach siłowych – dodają. Po kompletnej klęsce, jaką było wywiadowcze rozpoznanie zagrożenia ze strony Iraku, ich ostrożność jest zrozumiała. Według amerykańskiego wywiadu, ten kraj miał być wielkim magazynem broni masowego rażenia. Nie bez oporów i trudności Amerykanom udało się zmontować koalicję (Polska odgrywa w niej ważną rolę), która po wejściu do Iraku i obaleniu Saddama… niczego nie znalazła. O okrutnym dyktatorze, którego udało się przy okazji obalić, nikt już dzisiaj nie wspomina.

Dyplomacja w przypadku Iranu zawodziła już kilka razy. Tak właściwie dotychczas była okazją dla ajatollahów do mydlenia oczu i gry na czas. Europa, czy ogólnie świat zachodni okazał się dla Iranu zbyt miękki. Rozmowy powinny były być prowadzone, ale równocześnie powinna zostać wypracowana wspólna polityka wobec Teheranu. Teraz może już być na to za późno. MAEA od długiego czasu ostrzega, że coś w sprawie Iranu trzeba zrobić. Rozmowy Unii Europejskiej z Iranem na temat jego programu nuklearnego całkiem niedawno załamały się. Nie doszły do skutku nawet rozmowy między irańskim zastępcą głównego negocjatora nuklearnego Dżawadem Waidim a szefem unijnej dyplomacji Javierem Solaną. Dyplomaci w Wiedniu twierdzą, że Waidi jak ognia unikał rozmowy na tematy „atomowe”, a tymczasem to te kwestie miały być głównym tematem spotkania.

Spalone mosty
Dla niektórych światełkiem w tunelu było odbywające się w ostatnich dniach maja spotkanie ambasadorów Iranu i USA. Podobno ostatni raz przedstawiciele tych dwóch państw oficjalnie rozmawiali 30 lat temu. Po spotkaniu okazało się jednak, że przedmiotem rozmowy nie był program atomowy, tylko sytuacja w Iraku. To drugi punkt zapalny w stosunkach Teheran–Waszyngton. Amerykanie twierdzą, że mają dowody na to, że Iran destabilizuje sytuację w Iraku. Ma opłacać, uzbrajać i szkolić grupy żołnierzy najemników. Terrorystów – mówią wprost Amerykanie.

Zaraz po spotkaniu ambasadorowie mówili, że rozmowy były konkretne i rzeczowe, a następne postanowiono zorganizować po miesiącu. Optymizm nie trwał jednak długo. Kilka godzin później szef irańskiego MSZ Manuczer Mottaki stwierdził, że współpraca w stabilizowaniu Iraku będzie możliwa dopiero wtedy, kiedy Waszyngton przyzna się do błędów i zrewiduje swoją politykę bliskowschodnią.

Na to ambasador USA zażądał, by Iran przestał finansować, szkolić i zbroić milicje irackich szyitów, które mordują sunnitów, a przy okazji zabijają żołnierzy USA. No i to by było na tyle, bo żadna ze stron nie spełni oczekiwań partnera. Komentarze po spotkaniu były skrajne. Jedni mówili, że sukcesem jest to, że w ogóle doszło do spotkania, ale bliżsi prawdy są chyba ci, którzy rozmowy irańsko-amerykańskie uznali za porażkę. Nic z nich nie wynikło, nie rozmawiano o sprawach kluczowych, a na koniec spalono mosty.

Widmo wojny
Niewielu rzeczy można być w polityce USA wobec Iranu tak pewnym jak tego, że Amerykanie nie pozwolą ajatollahom mieć bomby atomowej. Choćby miało to oznaczać rozpętanie wojny. Wielu komentatorów ostrzega, że to oznaczałoby dla Amerykanów walkę na dwóch frontach, w Iraku i Iranie. Ale sytuacja byłaby jeszcze gorsza. To oznaczałoby walkę na wszystkich frontach na Bliskim Wschodzie. Bo Iran nie ukrywa, że jeśli Stany Zjednoczone zaatakują obiekty nuklearne Iranu, ten pogrąży cały Bliski Wschód w chaosie wojny. To słowa irańskiego admirała, które kilka dni temu zacytował brytyjski „The Sunday Times”.

Ta deklaracja ma przestraszyć sojuszników Ameryki w regionie: Kuwejt, Katar, Oman, Bahrajn, Arabię Saudyjską czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Dla tych państw wartością jest nieskrępowany handel ropą. Jeżeli Iran zacznie ostrzeliwać ich instalacje naftowe swoimi nowoczesnymi rakietami (wyprodukowanymi dzięki pomocy komunistycznej Korei Północnej), sytuacja na pewno wymknie się spod kontroli. Brak ropy oznacza dla tych bogatych krajów brak pieniędzy i biedę.

To z kolei idealna pożywka dla muzułmańskich fundamentalistów. Czy USA się na to zdecydują? Tak, o ile zabiegi dyplomatyczne nie przyniosą efektów.

Najbardziej narażonym krajem w regionie jest Izrael. Prezydent Iranu grozi Żydom wojną, zagładą i „wymazaniem z mapy świata”. Jeden z irańskich generałów miał zdradzić gazecie „The Sunday Times”, że w kierunku Izraela zostaną jednocześnie wystrzelone setki rakiet. Czy to zapowiedzi realne? Na pewno groźnie brzmiące, ale wydaje się, że powiedziane bardziej pod publikę. Izrael ma bombę atomową, a to najlepsza polisa na życie. Ahmadineżad jest groźny, ale nie jest głupcem. USA nie odważą się zrzucić bomby jądrowej na Iran, ale zaatakowany Izrael nie będzie miał żadnych oporów.

Wojenne plany
Na razie – jeżeli wierzyć doniesieniom „dobrze poinformowanych” mediów – USA dopinają plany ataku na Iran. Ma mieć dwie fazy: atak lotniczy, a niezależnie od tego blokada naftowa. Dzięki niej Iran ma zostać bez pieniędzy.

Tworzenie planów ataków na wrogie państwa to normalna praktyka. Stany Zjednoczone zrobiły jednak krok dalej. Amerykańskie i izraelskie wojsko właśnie skończyło tygodniowe manewry lotnicze na izraelskiej pustyni Negew. Ćwiczono ataki na… irańskie instalacje nuklearne.

Iran natomiast straszy sąsiadów i na potęgę wzbogaca uran. Wbrew pozorom słowa w polityce mało znaczą, liczą się czyny. Ajatollahowie mogą dla potrzeb własnej publiki werbalnie wymazywać Izrael z mapy świata czy równać z ziemią zachodnie miasta. Za to nikt ich nie będzie atakował. Oni także muszą dbać o antyzachodni i antyżydowski image w swoim kraju i regionie. Gdyby na samym mówieniu się kończyło, nikt dzisiaj nie zastanawiałby się nad przyszłością Bliskiego Wschodu. Wydaje się, że groźba wojny na Bliskim Wschodzie jest dzisiaj bardziej realna niż kiedykolwiek wcześniej. Gdy do niej dojdzie, to nie z powodu irańskich gróźb, tylko irańskich czynów. Wzbogacania uranu do poziomu, który pozwoli wyprodukować bombę jądrową.

Od sojuszu do wojny
Iranowi i Ameryce nigdy nie było po drodze. Gdy w 1953 roku amerykański wywiad, inspirując zamieszki, obalał irański rząd, władzę w państwie przejął bywalec zachodnich salonów, szach Reza Pahlawi. Demokratycznie wybrany premier obalonego rządu Mohamed Mosadeka chciał znacjonalizować irański przemysł wydobywczy, który w praktyce należał do Amerykanów i Brytyjczyków.

Nacjonalizacja oznaczała dla nich utratę ogromnych zysków. Szach Reza Pahlawi był nieodpowiedzialnym i rozpieszczonym młodym arystokratą. Otrzeźwienie przyszło po zamachu, który szczęśliwie udało mu się przeżyć. Chciał zreformować gospodarkę i przewietrzyć kraj. Budził jednak bardzo negatywne emocje w mocno tradycyjnym irańskim społeczeństwie. Szacha obaliła rewolucja islamska z 1979 roku.

Dla Amerykanów oznaczało to utratę wpływów w kraju posiadającym duże zasoby ropy. By zachować twarz, zamrozili oni irańskie aktywa w swoich bankach. Odpowiedzią rewolucjonistów był atak na Ambasadę USA w Teheranie. Okupowali ją przez 444 dni. Jednym z radykalnych studentów biorących udział w ataku był dzisiejszy prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad. Wtedy, czyli w 1980 roku, stosunki dyplomatyczne między Iranem i USA zostały zerwane.

Zajęcie na ponad rok ambasady było dla USA policzkiem. W latach 1980–1988 Ameryka wspierała więc militarnie Saddama Husajna, który prowadził wojnę z Iranem. W 2002 roku Iran i Irak razem z Koreą Północną zostały zaliczone przez prezydenta Busha do krajów „osi zła”. Wtedy też okazało się, że irańscy ajatollahowie wzbogacają uran. Dzisiaj Amerykanie forsują w ONZ nałożenie na ten kraj dotkliwych sankcji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.