Jest kompromis, ale...

Andrzej Grajewski

|

GN 26/2007

publikacja 02.07.2007 15:39

Po powrocie z Brukseli politycy obwieścili sukces. Jedni mogą być jednak bardziej, a inni nieco mniej zadowoleni.

Jest kompromis, ale... Prezydent Kaczyński w rozmowach z kanclerz Merkel twardo bronił polskich interesów na unijnym szczycie w Brukseli. PAP/EPA/OLIVER WEIKEN

Szczyt był nerwowy. Nie tylko Polska twardo broniła swoich racji, starając się zdobyć jak najlepszą pozycję na przyszłość. Osiągnięto kompromis, który pozwala stworzyć nowy model rozwoju wspólnoty, a nam daje możliwość skutecznego dochodzenia własnych racji i interesów.

Nie umarliśmy za pierwiastek
Nie udało nam się przeforsować najważniejszego postulatu: wprowadzenia korzystnego dla nas systemu liczenia głosów w Radzie Unii Europejskiej. Opór największych krajów, zwłaszcza Niemiec, najwięcej zyskujących w systemie podwójnej większości, zadecydował, że polska delegacja dość szybko zrezygnowała z obrony pierwiastkowego liczenia głosów. Sądzę, że nie było to dobre rozwiązanie.

Wprowadzenie mechanizmu opartego na pierwiastkowym systemie liczenia głosów dawało możliwość powstania mechanizmu skutecznego i obiektywnego. Mógłby on trwale usprawnić proces decyzyjny w Unii. Jednak dysponując jedynie wsparciem Czech, niewiele mogliśmy zwojować. Zamiast się więc upierać przy pierwiastku, poszukano innych form zabezpieczenia naszych interesów. Nie umieraliśmy za pierwiastek, i słusznie, choć pozostał niesmak, że z tej dobrej sprawy uczyniono element niefortunnej kampanii, która popularności w Europie raczej nam nie przyniosła.

Spokój na 10 lat
Do 2014 r. będzie obowiązywał nicejski, korzystny dla nas system liczenia głosów w Radzie Europy. Później zacznie obowiązywać niekorzystny dla nas system podwójnej większości. Jednak przez trzy kolejne lata, a więc do 2017 r., każdy kraj będzie mógł zażądać powtórnego głosowania w systemie nicejskim. To solidne zabezpieczenie. Zwłaszcza że nawet po 2017 r. będziemy mieli możliwość odwlekania ewentualnych negatywnych dla nas decyzji w Radzie na podstawie tzw. kompromisu z Joaniny.

Daje on krajowi niezadowolonemu z przyjętej decyzji możliwość jej odroczenia na „rozsądny czas”. Pozostaje mieć nadzieję, że do tego czasu rozstrzygniętych zostanie szereg ważnych kwestii, a zwłaszcza nastąpi przyjęcie wieloletnich planów budżetowych. Należy także oczekiwać, że w ciągu dziesięciu lat nasza pozycja w Unii na tyle okrzepnie, że będziemy sobie radzić także w sytuacji, gdy nasz wpływ na decyzje Rady UE będzie mniejszy.

Brukselska lekcja
W sposób oczywisty z brukselskiej lekcji należy także wyciągnąć wnioski co do konieczności wcześniejszego budowania koalicji, i to nie w perspektywie tygodni czy miesięcy, ale lat. Polska powinna mieć przygotowany pakiet spraw, które mają dla nas strategiczne znaczenie, i konsekwentnie wokół nich budować większość, nawet za cenę ustępstw w innych, dla nas drugorzędnych, kwestiach. Warto w tym kontekście przypomnieć solidarną z nami postawę Czechów, a także gest Litwinów i Portugalczyków, którzy stanowczo zaprotestowali, gdy kanclerz Merkel zaproponowała, aby dalsze rokowania nad traktatem europejskim odbywały się bez Polski.

To sojusznicy, na których będzie można liczyć także w innych sprawach. Niestety, nic dobrego nie można powiedzieć o naszych innych partnerach z Europy Środkowej. Przeżywające poważny kryzys polityczny Węgry i kierowana przez populistyczną koalicję Słowacja nie tylko nie wspierały nas w Brukseli, ale aktywnie uczestniczyły w medialnej nagonce przeciwko polskiemu stanowisku. Ten stan rzeczy może się zmienić dopiero po zmianie ekip rządzących w tamtych krajach.

Twarde negocjowanie przez prezydenta i premiera, którzy znajdowali się pod ogromną presją bardzo wielu europejskich polityków i mediów, zasługuje na szacunek, ale nie może być wzorem postępowania naszej delegacji w trakcie innych unijnych debat. Tym bardziej że ostatnio w Brukseli negocjowaliśmy w pełnych napięcia nocnych okolicznościach tylko po to, aby osiągnąć rezultat dość zbliżony do tego, jaki jeszcze przed szczytem zaproponował nam w Warszawie prezydent Sarkozy.

Weto jest dopuszczalne, a bywa także skuteczne, gdy jest używane w sprawach naprawdę najwyższej wagi. Jeśli będzie główną formą naszej obecności w Brukseli, szybko straci na znaczeniu. Nowe regulacje unijne dają bowiem przewagę rozwiązaniom przyjmowanym w głosowaniu większościowym. Nic więc nie zyskamy, natomiast skutecznie zostałaby nam przylepiona łatka warchoła Europy.

Co zostanie?
Brukselski szczyt przejdzie do historii jako ważny punkt europejskiej debaty. Ostatecznie bowiem został na nim pogrzebany projekt konstytucji prowadzący do stworzenia prawnych ram dla ponadnarodowej organizacji, coraz bardziej dominującej nad państwem narodowym. Była to propozycja nielicząca się z europejskimi realiami, lekceważąca wolę poszczególnych narodów, pomniejszająca rolę narodowych parlamentów na rzecz brukselskiej biurokracji. Przedstawiciele wszystkich krajów unijnych zdecydowali, że powstanie nowy dokument pod nazwą Traktat Reformujący, który ma zostać przyjęty przez Konferencję Międzyrządową do końca tego roku, a zacznie obowiązywać w 2009 roku.

To z pewnością duży osobisty sukces pani kanclerz Angeli Merkel, która bardzo chciała, aby niemiecka prezydencja w Unii zakończyła się przyjęciem nowych rozwiązań. Zakończył się w ten sposób głęboki strukturalny kryzys, jaki nastąpił po odrzuceniu przez społeczeństwa Francji i Holandii projektu eurokonstytucji. Zadowoleni mogą być także liderzy Francji i Wielkiej Brytanii, którzy konsekwentnie walczyli przeciwko idei unijnego superpaństwa. Dlatego nie będzie unijnego ministra spraw zagranicznych, lecz jedynie wysoki przedstawiciel Unii, koordynujący jej zewnętrzne działania, ale nie mający prawa występowania jako reprezentant wszystkich Europejczyków. Nie będzie flagi i hymnu Unii. Zredukowana zostanie do 18 liczba członków Komisji Europejskiej. Nie wiadomo, czy w przyszłym traktacie znajdzie się uroczysty wstęp, czyli preambuła, w której będzie odniesienie do chrześcijańskiego dziedzictwa naszego kontynentu. Wydaje się, że jeśli nie będzie tego można zrobić wprost, byłoby lepiej, aby tego wstępu w ogóle nie było, aniżeli miałby funkcjonować zapis dwuznaczny, w gruncie rzeczy fałszujący dzieje naszego kontynentu.

Decyzje z Brukseli umożliwiają także dalsze rozszerzenie Unii. Prawdopodobnie nastąpi to już w 2009 r., kiedy do Unii może zostać przyjęta Chorwacja. W tym kontekście pojawia się pytanie o unijne szanse Ukrainy, a jest to z naszego punktu widzenia sprawa najwyższej wagi. Delikatny sygnał w tej sprawie dał w czasie negocjacji szef europejskiego Parlamentu Hans-Gert Pöttering. Przestrzegł nas, że fiasko brukselskiego szczytu może zablokować rozszerzenie Unii, a więc także Ukrainie zamknąć do niej drogę. Szkoda, że ta uwaga nie została podchwycona w drugą stronę, czyli obietnicy, że powodzenie rozmów powinno być także zwieńczone jakąś ofertą wobec naszego wschodniego sąsiada. Jednym z pilnych celów naszych działań w Unii powinna być teraz troska o to, aby w ramach nowej polityki sąsiedztwa Ukraina otrzymała status kraju kandydującego do Unii. Byłby to bardzo czytelny sygnał dla ukraińskich elit, wahających się ciągle między niemrawymi gestami ze strony Brukseli a pełną pokus, ale i nacisków ofertą Moskwy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.