Nie trzeba być mistrzem świata

rozmowa z Leszkiem Blanikiem

|

GN 09/2010

publikacja 05.03.2010 09:53

Krzyż na drogę - Wielki Post z Gościem O perfekcjonizmie, wymodlonej porażce i sytuacjach nie bez wyjścia z Leszkiem Blanikiem rozmawia Jacek Dziedzina.

Nie trzeba być mistrzem świata fot. Roman Koszowski

Leszek Blanik - urodził się w Wodzisławiu Śląskim, mieszka i pracuje w Gdańsku, ma 33 lata. Mistrz Europy, mistrz świata i mistrz olimpijski z Pekinu w gimnastyce sportowej, twórca oryginalnego skoku „blanik” – wpisanego ofi-cjalnie pod nr 332 przez Międzynarodową Federację Gimnastyczną.

Jacek Dziedzina: Nie jestem pewien, czy trafiłem pod dobry adres…
Leszek Blanik: – Dlaczego?

Mamy rozmawiać o krzyżu i cierpieniu, a ludzie mówią o Tobie: perfekcjonista.
– Ci, z którymi pracuję, mają krzyż ze mną, bo jestem strasznie wymagający (śmiech). Bardzo dużo wymagam od siebie przy pracy, to fakt. Nie mógłbym wymagać od innych, gdybym najpierw nie wymagał od siebie. Cała moja kariera jest po części karierą samotnika. Brnę w stronę wyznaczonego celu. Czasem jestem perfekcjonistą aż do przesady.

Czy u takiego perfekcjonisty jest miejsce na porażkę?
– Miałem kilka porażek w swoim życiu, one są nieodzowne na drodze do sukcesu. Nie znam przypadków, żeby ktoś doszedł do sukcesu bez porażek. Miałem problemy związane z bazą treningową, z tym, że wywodzę się z mniejszego miasteczka – nie żebym tego żałował, ale chłopakowi z prowincji dużo trudniej jest się przebić.

W 2004 roku okazało się, że perfekcjonista nie może wyjechać na igrzyska olimpijskie do Aten. Bolało?
– Nie zakwalifikowałem się, choć byłem pierwszym zawodnikiem w światowym rankingu. Mocno walczyłem o tzw. dziką kartę, ale nie otrzymałem jej od federacji międzynarodowej – już jako brązowy medalista olimpijski z Sydney i jako wicemistrz świata z 2002 roku. Zostałem trzecim rezerwowym. To był bardzo duży cios dla mnie. Porażka boli najbardziej wtedy, gdy jesteś bardzo wysoko i nagle spadasz mocno w dół.

Zamknąłeś się w pokoju i zacząłeś wygrażać całemu światu?
– Miałem pretensje tylko i wyłącznie do siebie. Wszystko, co ważne, jest w naszych rękach. Powinniśmy zatem mieć pretensje tylko do siebie, jeżeli coś nie wychodzi. Kiedy w Sydney zdobyłem brązowy medal olimpijski, zadzwoniłem do mojego ojca i podziękowałem mu za wszystkie lata wyrzeczeń. Wtedy w słuchawce był jeden płacz. Cztery lata później sytuacja się odmieniła – nie byłem w stanie zadzwonić do ojca.

To był też czas, gdy Twoja żona ciężko chorowała.
– Magda już w dzieciństwie przez 12 lat chorowała na małopłytkowość. Później przeszła wycięcie śledziony, która zabijała płytki krwi, i wróciła do zdrowia. W 2003 znowu zaczęła chorować coraz częściej. Okazało się, że miała zaledwie 33 tysiące płytek krwi, podczas gdy minimalna liczba powinna wynosić 150 tysięcy. Zrozumieliśmy, że choroba może powrócić. I że może doprowadzić do śmierci. W tym samym czasie oczekiwałem na rozdanie tych dzikich kart. I wtedy też odbyłem rozmowę z Bogiem. Powiedziałem Mu, że wolę, by Magda była zdrowa, niż żebym miał pojechać na igrzyska olimpijskie. I myślę, że to zostało wysłuchane. Później też w taki sposób sobie to tłumaczyłem.

Czyli tę „porażkę” z igrzyskami sam sobie wymodliłeś.
– Uznałem, że są ważniejsze rzeczy. I przyjąłem to jako znak od Boga: nie jadę na igrzyska, ale za to żona będzie zdrowa. I na razie wszystko jest dobrze.

Czy brałeś wtedy pod uwagę przerwanie kariery sportowej, gdyby choroba nie ustąpiła?
– Nie brałem pod uwagę, że Magda nie wyjdzie z tego. Nigdy nie zakładam, że mogę ponieść bardzo do-tkliwą porażkę.

Czyli jednak perfekcjonista?
– Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Oczywiście tu jest choroba, czasem człowiek jest wobec niej bezsilny. Ale wierzyłem, że będzie dobrze, nie brałem pod uwagę scenariusza, że nie będę trenował. Natomiast z pewnością oboje z Magdą jesteśmy osobami zdolnymi do poświęceń dla drugiej osoby. I nie mam wątpliwości, że tak by było w razie niepowodzenia.

Często modlisz się przed zawodami?
– Modlę się przed każdym startem w zawodach, niezależnie od tego, czy są to mistrzostwa Polski, świata czy igrzyska. Staram się być wtedy sam w pokoju. Modlę się o to, bym umiał pokazać swoje możliwości, żeby cała praca, którą, jak wierzę, wykonałem bardzo dobrze, przełożyła się na zawody.

Nie prosisz: Panie Boże, niech ten Rosjanin się wywróci, Francuz poślizgnie, a Blanik zabłyśnie?
– Nigdy nie modlę się o wygraną. Modlę się do Boga, by dał mi siłę i wiarę. Maryję proszę o modlitwę, żebym zdrowo skończył zawody i wrócił cały do domu. Motywacja, że chcę wygrać, jest oczywiście we mnie. Nie traktuję jednak Boga jako kogoś, kto spełnia takie życzenia.

Podobno przed zwycięskim występem w Pekinie modliłeś się: „Panie Boże, rozdzielaj sprawiedliwie medale”. Brałeś pod uwagę, że ktoś inny może zasłużyć, czy też chodziło o to, że „sprawiedliwość musi być po mojej stronie”?
– To było bardziej w myślach niż w bezpośredniej modlitwie. Przez wiele lat nie miałem wsparcia w osobie sędziów na świecie. Często powinienem był wygrywać mistrzostwa świata, a byłem drugi, z takich czy innych względów. I pomyślałem sobie, że być może nadszedł mój czas i że Bóg pozwoli mi wygrać.

Powiedziałeś, że aby być spełnionym, niekoniecznie trzeba zdobywać medale. Brzmi trochę jak kokieteria, bo zdobyłeś już najważniejsze medale. Czy bez nich także czułbyś się spełniony?
– Nie każdy sportowiec musi być mistrzem świata. Ważne, żeby wiedział, że praca, którą wykonał, to maksimum tego, co mógł z siebie dać. W tym momencie jest spełniony. Medal jest tylko dopełnieniem, przejściem na drugą stronę. Czystość własnego sumienia jest najważniejszą rzeczą, którą można osiągnąć.

Powtarzasz, że gdyby nie wiara, dawno byś już odpuścił. Z powodu dotkliwych porażek?
– Wszystko musi układać się w jedną całość. Ułożenie życia rodzinnego, zdrowie najbliższych, własne zdrowie, odpowiednie relacje w środowisku sportowym, właściwe odżywianie oraz prawidłowe ustawienie głowy, psychiki, czyli w moim przypadku – uczęszczanie na Mszę świętą, życie zgodne z zasadami katolickimi. To są elementy, które układają się w całość. Jeśli coś z tej układanki wypadnie, jeśli wypadłaby na przykład wiara w Boga i w Kościół, to podejrzewam, że wszystko by się zachwiało.

Miałeś jakieś punkty zwrotne w tej kwestii?
– W 2000 roku w Sydney postanowiłem sobie, że na 10 dni przed startem olimpijskim każdego dnia będę chodził do kaplicy i odmawiał 10 razy „Ojcze nasz” i 10 razy „Zdrowaś Maryjo”. Na początku niespokojne myśli uciekały w stronę startu na olimpiadzie. W miarę upływu czasu czułem się coraz spokojniej, miałem coraz większą siłę. Przed startem powinienem raczej coraz bardziej się stresować, a ja przez to, że chodziłem do kaplicy, odmawiałem te wszystkie modlitwy, czułem się coraz silniejszy. To był taki punkt zwrotny, który po powrocie utwierdził mnie w przekonaniu, że Bóg istnieje. Drugim punktem zwrotnym była choroba Magdy. A trzecim – choroba mojego chrześniaka. W 2005 roku wykryto u niego guza mózgu.

Takie doświadczenia jednych dobijają, innych hartują. Jak było u Ciebie?
– Na pewno sprawa z chrześniakiem jakoś mnie umocniła – w tym momencie byłem o wiele silniejszy. Jesteś wtedy w stanie o wiele więcej znieść. Teraz też mam dużo zajęć na głowie, a przez to problemów, ale to nie przeszkadza, żeby trenować. To nakręca mnie, żeby robić to lepiej.

W maju żegnasz się z karierą sportowca. Nie masz pokusy, by jeszcze powalczyć i zwiększyć kolekcję złotych krążków?
– Zbyt pięknie się ta kariera poukładała, żeby ją na koniec psuć. Trzeba wiedzieć, kiedy odejść. Pasjonuje mnie praca z młodzieżą, trening, rozwijanie gimnastyki i warunków do treningu. Mam nadzieję, że powstanie w końcu centrum gimnastyczne z prawdziwego zdarzenia, mocno nad tym pracuję. Swoją osobą mogę pomóc sportowi, więc chyba dobrą drogę wybrałem. Jeśli powstanie hala, to będzie ona moim kolejnym medalem olimpijskim.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.