Państwowa ruletka

Jacek Dziedzina

|

GN 42/2009

publikacja 15.10.2009 00:26

Afera hazardowa to nie wypadek przy pracy. Przy automatach do gry od lat spotykają się świat biznesu, polityki i mafia. Chodzi o naprawdę duże pieniądze.

Państwowa ruletka fot. Roman Koszowski/Fotomontaż: Studio GN

Kolejne pociągnięcie i… jeeest! Trzy wisienki! Gramy dalej… pudło… jeszcze raz… pudło, teraz się uda… pudło… pudło… jeeeest! gramy dalej… Dzięki przypadkowym i nałogowym hazardzistom automaty do gier przynoszą swoim właścicielom coraz większe zyski. Wystarczy wrzucić niewielką sumę, pociągnąć wajchę i liczyć na szczęście. I tak w nieskończoność. Automaty do gry o niskich wygranych (do 15 euro) to tylko część hazardowego biznesu, ale najbardziej dochodowa. W Polsce jest już ok. 50 tys. takich złotych maszyn, należących do rodziny tzw. jednorękich bandytów. Każda z nich może wygenerować miesięczny zysk średnio od 5 do 20 tys. zł. Przewiduje się, że w tym roku ogólny przychód z hazardu wyniesie blisko 20 mld zł, z czego aż 11 mld pochodzić będzie właśnie z automatów do gry o niskiej wygranej. Właściciele od każdego automatu płacą miesięcznie zaledwie 180 euro stałego ryczałtu. Można zatem w przybliżeniu wyliczyć, że budżet państwa otrzyma w tym roku z tytułu tego typu działalności tylko 600 mln zł (ok. 5–6 proc.!). To najniżej oprocentowany interes w Polsce. Nic dziwnego, że wszelkie próby zburzenia tego raju podatkowego spotykają się z nerwową reakcją prowadzących taki biznes oraz środowisk przestępczych, dla których jednoręcy bandyci są także najlepszym sposobem prania brudnych pieniędzy.

Jednoręki bandyta
Spośród wszystkich gier hazardowych największą karierę zrobił właśnie jednoręki bandyta. Ta niewymagająca niczego poza wrzucaniem pieniędzy i pociągnięciem za wajchę maszyna została wynaleziona pod koniec XIX wieku w San Francisco przez niejakiego Charlesa Feya. W maszynie były trzy rolki z różnymi symbolami. Jeśli szczęście dopisało, po wrzuceniu monet i pociągnięciu za drążek pojawiały się trzy takie same obrazki i automat wypłacał pieniądze. W Polsce automaty były obecne już w latach 70., ale na dobre zaczęły zadomawiać się 20 lat później. Wtedy też doszło do pierwszych udowodnionych kontaktów świata polityki i mafii, kontrolującej sieci automatów. Kazimierz Turaliński, detektyw, specjalista ds. wywiadu gospodarczego i windykacji, autor książki „Objawy mafii”, nie ma co do tego wątpliwości. – Przynajmniej od 1991 r. trwały bardzo silne próby załatwienia tych spraw – mówi w rozmowie z „Gościem”. – Ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych Jan Widacki miał kontakty z fundacją Jeremiasza Barańskiego, pseudonim „Baranina”, o nazwie Bezpieczna Służba, to był anagram Służby Bezpieczeństwa. Fundacja w swoim statucie miała wpisane czerpanie zysku z gier hazardowych – dodaje Turaliński. W 2003 r. wyszły na jaw zeznania świadka koronnego Jarosława Sokołowskiego, pseudonim „Masa”, który przyznał, że świat przestępczy przez lata ochraniał interesy polityków SLD – początkowo dotyczące głównie automatów do gier losowych.

Jaskiernia czuwa
W 1992 r. uchwalona została pierwsza w Polsce ustawa regulująca rynek automatów. Była to zdecydowana wygrana lobby hazardowego. Przede wszystkim ustawa wykluczała przejmowanie kasyn przez obcy kapitał. Dokonano także sztucznego podziału automatów do gry na losowe i zręcznościowe. W praktyce te drugie żadnej zręczności nie wymagały, natomiast rozróżnienie dawało pole do nadużyć. Automaty losowe wymagały koncesji, wysokiej kaucji oraz odprowadzania aż 45 proc. podatku od zysku. Tzw. automaty zręcznościowe nie wymagały koncesji, obłożone były symbolicznym podatkiem. Wielu urzędników państwowych wydawało korzystne dla lobby hazardowego opinie dotyczące automatów. Cały czas rosła szara strefa automatów o niskiej wygranej niemal w całości kontrolowanych przez „Pershinga”, pobierającego haracz od każdej maszyny. Złapani gangsterzy w zeznaniach mówili, że haracze miały służyć przepychaniu korzystnych ustaw w Sejmie. W latach 1998–2000 trwały prace nad kolejną ustawą. Rządowy projekt zakładał likwidację automatów z szarej strefy. Część posłów, pod wodzą Jerzego Jaskierni, lobbowała za legalizacją automatów i obłożeniem ich rocznym ryczałtem w wysokości zaledwie 3000 zł. W końcu ustawa rządowa przeszła, podnosząc m.in. podatek od gier liczbowych do 20 proc. Jednak automaty o niskich wygranych nadal pozostawały w szarej strefie. Dopiero ustawa z 2003 r. wprowadziła prawne pojęcie automatów o niskich wygranych, czyli takich, w których jednorazowa wygrana nie przekracza 15 euro. Koalicja SLD–UP w trybie pilnym przeprowadziła prace nad projektem ustawy. Jednoręcy bandyci zostali zalegalizowani i objęci zryczałtowanym podatkiem w wysokości… 50 euro miesięcznie od automatu. I to mimo tego, że pierwotnie lewica optowała za 200 euro ryczałtu. Z dnia na dzień dokonał się zwrot. Tak korzystne dla właścicieli przepisy Jaskiernia przeforsował mimo negatywnych ekspertyz. Ryczałt miał rosnąć stopniowo. Dzisiaj wynosi on 180 euro, ale to ciągle śmieszna kwota, biorąc pod uwagę potężne zyski właścicieli. Automaty, według ustawy, mogą być „usytuowane w lokalach gastronomicznych, handlowych lub usługowych, oddalonych co najmniej 100 m od szkół, placówek oświatowo-wychowawczych, opiekuńczych oraz ośrodków kultu religijnego”. Każdy punkt gier na automatach o niskich wygranych musi posiadać zatwierdzony regulamin, a liczba zainstalowanych automatów w jednym punkcie nie może przekraczać trzech sztuk.

Białe kołnierzyki i pralnia
Pytanie, dlaczego mafii zależało na legalizacji automatów. Czy nie lepiej było pozostać w szarej strefie i nie oddawać państwu ani grosza? Odpowiedź jest prosta: szara strefa, wbrew pozorom, więcej kosztuje. – Można skorumpować urzędników w danym miasteczku, wtedy nic nam nie grozi. Ale jeśli zapłacimy 180 euro podatku ryczałtowego od jednej maszyny, to dojdziemy do wniosku, że wychodzi to dużo taniej niż przekupienie czy zastraszenie urzędników państwowych – mówi Kazimierz Turaliński. – Trzeba też pamiętać o podziale: co innego leży w interesie grup przestępczych o charakterze zbrojnym, co innego w interesie białych kołnierzyków. Biały kołnierzyk nie chce zarobić parudziesięciu czy paruset tysięcy złotych miesięcznie. On chce zarobić miliony na całej sieci działalności – dodaje specjalista od wywiadu gospodarczego. Tę opinię potwierdziły zeznania „Masy”, który mówił o sześciu spółkach, które miały monopol na stawianie automatów w Polsce. Co to znaczy, że białe kołni

erzyki chcą zarabiać miliony? Automaty są doskonałymi narzędziami do prania brudnych pieniędzy. Nielegalny dochód w momencie wrzucenia do automatu staje się legalnym pieniądzem. Jest to możliwe mimo kontroli Izby Skarbowej oraz liczników, pokazujących, ile faktycznie gier zostało przeprowadzonych. ¬– Znam przynajmniej 40 osób, które są w stanie ominąć te liczniki – zdradza „Gościowi” jeden z warszawskich „znawców tematu”. – To są bardzo proste programiki komputerowe, które zmieniają ewidencję – dodaje. – Pranie brudnych pieniędzy przez automaty do gry to na całym świecie najlepsza metoda – ciągnie temat Turaliński. – Żadne kasyno nie prowadzi ewidencji, kto ile przegrał. Nie możemy też powiedzieć, ile ktoś musiał zainwestować, żeby uzyskać wygraną – tłumaczy. Zresztą, kluby, w których są automaty do gry, najczęściej nie muszą inwestować już w ochronę. Podobna zasada działa również w Chicago. Przy haraczu kasa jest już zabezpieczona przez mafię.

Pruszków. Reaktywacja
Liczba automatów o niskich wygranych od czasu ich legalizacji rosła w błyskawicznym tempie. Według danych Ministerstwa Finansów w 2004 r. było ich ok. 1400 w pierwszym kwartale i aż 7000 w czwartym. A pod koniec 2006 r. już blisko 19 tys. maszyn kusiło nałogowych i przypadkowych hazardzistów. Dzisiaj to prawdopodobnie 50 tys. czynnych urządzeń. W województwie mazowieckim od blisko dwóch lat maszyn przybywa jak grzybów po deszczu: Radom, Warszawa, Płońsk, Pruszków, Wołomin… Przypadek? – Stary Pruszków stopniowo wychodzi z więzienia – przytakuje Turaliński. – Kilkuletnie wyroki niczego nie zmieniły, panowie na wolności wracają do sprawdzonego biznesu – dodaje. Wygląda też na to, że ciągle nie ma woli politycznej, by zlikwidować absurdalną stawkę ryczałtową 180 euro za automat i wprowadzić realny podatek, podobny do tych płaconych od innych gier hazardowych. Nawet za rządów PiS nie zrobiono nic w tej sprawie, chociaż partia mówiła o tym jako o jednym z priorytetów. – Osobiście kierowałem pisma m.in. do premiera Kaczyńskiego, do ministra Ziobry i do marszałka Dorna – wspomina Turaliński. – Dostałem tylko lakoniczną odpowiedź z Ministerstwa Finansów, że planowana jest nowelizacja. Ale najwidoczniej nikt się tym nie przejął – dodaje.

Powstaje zatem pytanie, czy i w przypadku tych rządów ktoś ugiął się pod naciskiem hazardowego lobby. Przez dwa lata była większość sejmowa, był prezydent, który odpowiednią ustawę z pewnością by podpisał. A tu nic. Owszem, Zyta Gilowska przygotowała projekt ustawy, wprowadzający dziesięcioprocentową dopłatę do obrotów z automatów. Ale w niewyjaśnionych okolicznościach ten zapis zniknął. Przegłosowano tylko podniesienie ryczałtu ze 125 do 180 euro. – Nie ma co ukrywać, że przy tak dużych pieniądzach barwy polityczne nie mają dużego znaczenia – mówi Turaliński. – Chociaż jeśli chodzi o zeznania świadków koronnych, to jedyne wiarygodne oskarżenia pojawiły się jak dotąd tylko pod adresem ludzi z SLD – dodaje. Rzeczywiście, Jaskiernia wprawdzie nie został skazany, choć zarzucano mu wzięcie łapówki za słynną ustawę, ale partyjni koledzy odesłali go na polityczną emeryturę. To też coś znaczy. W pierwszej lidze polityków zabiegających o liberalizację rynku gier byli także Zbigniew Sobotka i Lech Nikolski z SLD. Zniknęli. – Znamienne jest to, że „Masa” do dzisiaj podaje bardzo konkretne nazwiska i okoliczności. A pamiętajmy, że jeśli świadek koronny zeznaje fałszywie, automatycznie traci status świadka koronnego. Skoro podtrzymuje zeznania, to coś to znaczy – mówi Turaliński.

Mafia dla państwa?
Aktualna afera hazardowa jest zatem tylko kontynuacją dotychczasowych praktyk, jakie utarły się na styku świata przestępczego i polityki. Oczywiście, nie ma ona jeszcze żadnych znamion przestępstwa, ale sposób załatwienia ustawy jest niedopuszczalny. Niektórzy domagają się, by komisja śledcza, która ma zbadać sprawę, zajęła się także prześwietleniem poprzednich ekip, w tym rządów PiS. Taka komisja niczego by nie wyjaśniła, bo zakres spraw i rozpiętość czasowa jest zbyt ogromna. Jeśli już, to osobne komisje śledcze powinny się zająć poszczególnymi ekipami i procesem legislacji. Jest jednak i druga strona medalu. Otóż może się okazać, że lobby hazardowe, chcące wykreślenia z ustawy wprowadzenia dodatkowego 10 proc. obciążenia, działało na korzyść… państwa. Do takiego wniosku prowadzi analiza tegorocznego raportu Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. Wynika z niego, że w ciągu 5 lat od wprowadzenia dodatkowego podatku budżet państwa straciłby ok. 1,2 mld zł!

Jak to możliwe? Podatek, według projektu, oznaczałby dodatkową opłatę ze strony uczestnika gry, a dopiero potem właściciel odprowadzałby tę sumę do państwa. Trzeba by zatem wyprodukować całkiem nowe automaty lub zmienić oprogramowanie, a to przynajmniej na dwa lata zatrzymałoby rynek. I nawet po ustawieniu nowych automatów, spowodowałoby wycofanie się klientów wystraszonych dopłatami. I w rezultacie, zamiast większych zysków, państwo poniosłoby straty, bo liczba automatów nie rosłaby już w takim tempie, a wiele należałoby wycofać z użytku. To jednak trochę naiwne założenie. Dla prawdziwych nałogowców 10 czy nawet 20 proc. więcej nie jest przeszkodą. Zamiast 5 zł, wrzucą 5,50 zł. Państwo na tym zarabia grosze, biorąc pod uwagę realne przychody z gier. I tak już pozostanie. Chyba że w końcu jakiś rząd zdobędzie się na odwagę wejścia z butami na teren mafii.

W tekście wykorzystano m.in. dane z raportów Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową z 2006 i 2009 roku.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.