Składanie Europy

Jacek Dziedzina

|

GN 49/2007

publikacja 05.12.2007 10:50

Europo, Unio, nie idźcie tą drogą! – chciałoby się zaczerpnąć z klasyków inwokacji. W Traktacie Lizbońskim Unia Europejska wybiera jedną z możliwych dróg integracji. Wielu Europejczyków zbyt łatwo dało sobie wmówić, że drogę jedynie właściwą.

Składanie Europy Czy Europa da się poskładać w jeden organizm? Traktat Lizboński jest krokiem milowym w kierunku przekształcenia Europy w superpaństwo. Niestety, bez jasno określonych wartości. East News/Pcture 24

Czy Europa da się poskładać w jeden organizm? Traktat Lizboński jest krokiem milowym w kierunku przekształcenia Europy w superpaństwo. Niestety, bez jasno określonych wartości

Żeby nie było wątpliwości co do intencji, od razu zaznaczę: Europie nie mogło zdarzyć się nic lepszego niż idea zjednoczonego kontynentu. Jak długo będą pojawiać się głosy, które podważają sens integracji, tak długo do znudzenia warto powtarzać ten, zdawałoby się, wyświechtany slogan. Trudno sobie wyobrazić, w którym miejscu byłaby dziś Europa, gdyby nie dalekowzroczność Roberta Schumana i Konrada Adenauera, wizjonerów zjednoczonej Europy. Za to dużo łatwiej można sobie wyobrazić, że obaj panowie niekoniecznie z zachwytem przyjęliby projekt Traktatu Lizbońskiego czy Kartę Praw Podstawowych. Największym państwom, głównie Niemcom, udało się przekonać Europę, że sprawne działanie wymaga nadmiernego zwiększenia ich wpływu na Unię. Część Europy uwierzyła, że skuteczność oznacza większą centralizację kosztem zasady pomocniczości. I wielu z nas, Europejczyków, pozwoliło sobie wmówić, że można popchnąć do przodu projekt wspólnej Europy, wstydząc się swoich korzeni. A najświętszym prawem uczynić sztandarowe hasła europejskiej poprawności: tolerancję i niedyskryminację.

Odsmażany kotlet?
Wszyscy mówią o traktacie chętnie i często. Nie wszyscy jednak dokument czytali. Trudno wymagać tego od szarego obywatela. Ale dla polityków, którzy dokumenty podpisują lub nad nimi głosują, nie ma taryfy ulgowej. Zapytaliśmy kilku z nich. – Nie czytałem jeszcze traktatu, chcę zapoznać się z ekspertyzami – przyznaje Jan Dziedziczak (PiS), do niedawna rzecznik rządu, który zaakceptował projekt traktatu. – Nie czytałem jeszcze dokumentu, ale mam opracowania na ten temat – zapewnia Jarosław Kalinowski (PSL), wicemarszałek Sejmu. – Zanim podniosę rękę do głosowania, przeczytam cały tekst – obiecuje inny wicemarszałek Wysokiej Izby, Stefan Niesiołowski (PO).

Czym jest traktat? To kolejny dokument, który reformuje działanie Unii Europejskiej. Szefowie rządów i przywódcy państw unijnych podpiszą go 13 grudnia w Lizbonie. Na pierwszy rzut oka widać, że to poprawiona nieco kopia odrzuconego niedawno projektu konstytucji europejskiej. Nawet jej główny architekt Valéry Giscard d’Estaing w wywiadzie dla brytyjskiego dziennika „The Independent” przyznał, że zasadniczy trzon traktatu reformującego pozostał taki sam. „Reforma systemu działania unijnych instytucji, czyli to, co tak naprawdę się liczy, została całkowicie utrzymana” – powiedział Giscard d’Estaing. Nieopatrznie zaszkodził więc tym eurokratom, którzy starali się zatrzeć pamięć o niechcianej konstytucji, zmieniając głównie nazwy i przesuwając nieco akcenty.

I tak – wprawdzie nie będzie unijnego ministra spraw zagranicznych, ale pojawi się funkcja Wysokiego Przedstawiciela ds. Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa. Nie będzie prezydenta UE, ale Przewodniczący Rady UE. Nie ma mowy o wspólnej fladze i hymnie, za to Unia Europejska zyskuje osobowość prawną i staje się formalnie organizacją międzynarodową.

Kaganiec na weto
Najważniejszą zmianą jest zwiększenie liczby decyzji podejmowanych w Radzie Unii Europejskiej przez większość kwalifikowaną. Zdecydowano, że większość kwalifikowana będzie podwójna: za przyjęciem projektu musi głosować minimum 55 proc. państw (ale nie mniej niż 15), w których mieszka przynajmniej 65 proc. ludności Unii. Tak ma być w sytuacji, gdy głosowanie odbywa się na wniosek Komisji Europejskiej. W innym wypadku większość kwalifikowana wynosi 72 proc. państw reprezentujących co najmniej 65 proc. obywateli Unii.

Co to oznacza w praktyce? Ponieważ zmieniono system ważenia głosów poszczególnych państw na korzyść większych krajów, to np. koalicji Niemiec, Francji i Włoch łatwo będzie przepchnąć jakąś decyzję. A za silniejszymi pójdą też mniej zdecydowani. To właśnie o system głosowania w Radzie toczyła się walka polskiej dyplomacji. Jak się skończyła – pamiętamy. Udało się wynegocjować okres przejściowy. Do 2014 roku będzie obowiązywał korzystny dla nas nicejski system głosowania, a do 2017 r., w czasie już obowiązującego zwyczajnie lizbońskiego systemu, jeszcze jakieś państwo będzie mogło poprosić o głosowanie nad daną sprawą według starych zasad. Czyli sukces umiarkowany, jeśli zakładamy, że nowy traktat przeżyje więcej niż 10 lat.

Berlin czy Bruksela?
Walcząca o rozsądniejszy system Polska oskarżana była o załatwianie swoich narodowych interesów kosztem całej Wspólnoty. Tymczasem Niemcom udało się swoją rację stanu przedstawić innym jako interes całej Europy. I większość Unii to kupiła. Twórcom idei zjednoczonej Europy zależało najbardziej na takim związaniu Niemiec z resztą kontynentu (głównie przez ścisły sojusz z Francją), żeby nie miały szans na jakąkolwiek niezdrową dominację. Tymczasem nowy traktat daje im jeszcze mocniejszą pozycję w Unii. Nie trzeba tego demonizować, ale też naiwnością jest wiara, że silne Niemcy nie będą narzucać swojej wizji integracji. Według filozofa Dariusza Gawina, Niemcy właściwie naruszają, a nie pogłębiają, zasadę federacji. W federacji bowiem, według Gawina, chodzi o wzmocnienie (rozsądne) mniejszych państw i lekkie osłabienie dużych. Europa jednak dała się przekonać, że lepiej dodać tym, którzy już mają niemało.

Co nas wzmocni?
Wielu polityków i specjalistów uspokaja: nic złego się nie dzieje, nowy traktat wzmacnia całą Unię od wewnątrz i w stosunkach z resztą świata. – Traktat Lizboński nie jest prostym przepakowaniem odrzuconej konstytucji – uważa prof. Jan Barcz, znawca prawa międzynarodowego. – Przede wszystkim wzmocniona zostaje rola parlamentów narodowych: jeśli parlament danego kraju ma wątpliwości co do kompetencji Rady w danej sprawie, może zablokować proces podejmowania decyzji, zanim Rada w ogóle przystąpi do głosowania – przekonuje Barcz. – W ten sposób zasada subsydiarności (pomocniczości – J. D.) jest monitorowana przez parlament. Wymaga to jednak sprawności parlamentu, jego komisji, lepszego przygotowania posłów – dodaje.

Optymistą jest też Jacek Saryusz-Wolski (PO), przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych w Parlamencie Europejskim. – Traktat wzmacnia politykę zagraniczną Unii, co pozwoli nam mówić jednym głosem np. w sprawie bezpieczeństwa energetycznego – uważa Saryusz-Wolski. A Paweł Kowal (PiS), do niedawna wiceminister spraw zagranicznych, teraz wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych mówi, że umocnienie Unii jest konieczne ze względu na kontekst międzynarodowy. – Ponadto sam fakt wzmocnienia głosowania większością kwalifikowaną (patrz wyżej – J. D.) nie jest dla nas zagrożeniem – twierdzi Kowal. – Nie ma możliwości narzucenia słabszym woli silniejszych, bo jest jeszcze mechanizm blokowania – dodaje Kowal.

Narody mają głos
Prof. Wojciech Roszkowski, historyk i europoseł PiS, ma wątpliwości. – Raz będziemy należeć do większości podczas głosowania i jego wynik będzie nam odpowiadał. Ale innym razem będziemy musieli realizować zupełnie nie naszą politykę – mówi Roszkowski. Taka jest cena ścisłej integracji. I trudno nie dostrzegać jej zalet, zwłaszcza tam, gdzie zależało nam na mówieniu jednym głosem w sprawie bezpieczeństwa energetycznego (zasada solidarności w tej sprawie została wpisana do traktatu właśnie dzięki Polsce). Ale też trudno całkowicie rozwiać obawy, że nie uda nam się skutecznie wpływać na kluczowe decyzje. – Nie jestem przekonany, że reforma instytucjonalna jest kluczem do skuteczności – mówi europoseł Konrad Szymański (PiS). – Zmiana sposobu głosowania w Radzie stwarza ryzyko forsowania na siłę kolejnych decyzji: szybciej, ale nie wiadomo czy lepiej – twierdzi Szymański. – Brnięcie w kierunku głosowań większościowych będzie alienowaniem słabszych – dodaje.

Najbardziej drażliwym tematem jest wspomniane już przekazywanie części suwerenności kraju w ręce unijnych instytucji. Wiele tu niejasności i niedomówień. Zastanawiamy się: czy to my dalej rządzimy u siebie, czy to oni nami sterują? Trudno o jednoznaczną odpowiedź, bo i podział kompetencji miedzy organy centralne Unii a państwa wydaje się niejednoznaczny. – Unia nadal będzie oparta na woli państw członkowskich – uspokaja Konrad Szymański. – Nie żegnamy się z ideą Europy Narodów, bo to zgoda narodów nadal będzie konieczna, żeby cokolwiek w Unii zmienić – mówi Szymański. – Czytając traktat, można właściwie wszystko udowodnić – mówi prof. Roszkowski. – Pytanie, czy trzeba wyzbyć się części suwerenności, żeby zrealizować wyższe cele, całej Unii. Pewnie tak, ale to musi być dookreślone. A mnie najbardziej niepokoi definicja UE jako pewnego „procesu”. Kto tym kieruje? Kto upoważnił Giscarda d’Estaing do prac nad traktatem, kto mu dał legitymację? – zastanawia się Roszkowski.

Kręgosłup w muzeum
Słuszne są również wątpliwości dotyczące Karty Praw Podstawowych. Jak można za prawo, na podstawie którego będą wydawane wyroki, uznać zbiór mętnych i wieloznacznych terminów? Traktat Lizboński stwierdza, że KPP jest prawem wiążącym członków Unii. Polska zagwarantowała sobie przyłączenie się do tzw. protokołu brytyjskiego, który osłabia działanie Karty w tych dwóch krajach. Brytyjczycy zrobili to ze względu na prawa socjalne, Polska – ze względu na niejasny zapis o „niedyskryminacji ze względu na orientację seksualną”. – Unia nie potrzebuje tej Karty – uważa Roszkowski. – Państwa członkowskie mają zapisane w konstytucjach prawa człowieka, jest odpowiednia konwencja, to po co nam kolejny dokument? To co, w Polsce nie będą respektowane prawa człowieka? – pyta retorycznie. – Ja w tym widzę inne cele – dodaje europoseł. – To magia świeżo uchwalonych dokumentów, nadzieja, że może łatwiej będzie wygrać przez Trybunałem w sprawach, które są niedookreślone – uważa Roszkowski.

Karta jest zresztą przykładem ostatniego kłamstwa, w które uwierzyła duża część nas, Europejczyków. Karta mogła spełnić tę funkcję, którą miała spełniać preambuła do konstytucji europejskiej: odwołać się do Boga lub chociaż do prostej prawdy o chrześcijańskich korzeniach Europy. Zamiast tego w preambule traktatu jest mętny zapis o religijnym, kulturowym i humanistycznym dziedzictwie. A Karta stała się świadectwem miotania się kontynentu, pozbawionego kręgosłupa i jasnego, moralnego punktu odniesienia. Przyczyna tego miotania się jest prosta: Europa nie chce już być cywilizacją – jak powiedział niedawno włoski polityk i filozof Marcello Pera, bynajmniej nie chrześcijanin. Czy ludzie wierzący w nowej Europie mają utworzyć getta i demonstracyjnie odwrócić się od projektu jednoczenia? Nie. Mielibyśmy kolejny grzech na sumieniu. Bo pierwszym jest fakt, że nie udało nam się przekonać Europy do prawdy o niej samej.

Protokół brytyjski
„Karta nie rozszerza możliwości Trybunału Sprawiedliwości ani żadnego sądu i trybunału Polski i Zjednoczonego Królestwa do uznania, że akty prawne, rozporządzenia lub przepisy administracyjne, praktyki lub działania Polski i Zjednoczonego Królestwa są niezgodne z podstawowymi prawami, wolnościami i zasadami, które są w niej potwierdzone”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.