Szkoła? Nie, dziękuję

Leszek Śliwa

|

GN 35/2007

publikacja 29.08.2007 11:19

Czy wiesz, że masz prawo nie posyłać swego dziecka do szkoły i uczyć je samodzielnie w domu? Są w Polsce ludzie, którzy tak robią od lat. I nie żałują

Szkoła? Nie, dziękuję Tomasz Gołąb

Boję się posyłać Łukasza do szkoły. Jest taki wątły, ma dysleksję. Inni uczniowie mu dokuczają, a nauczyciel, który ma ponad trzydzieścioro dzieci w klasie, nie jest w stanie poświęcić mu więcej uwagi niż innym. Na poziomie szkoły podstawowej moglibyśmy z żoną uczyć go sami, ale nic z tego, przecież w Polsce istnieje obowiązek szkolny, więc nie mamy wyjścia – często można usłyszeć rodziców, którzy tak mówią. – Mało kto wie, że obowiązek szkolny można realizować poza szkołą. Gwarantuje to konstytucja i ustawa „O systemie oświaty” z 7 września 1991 r. Inna sprawa, że wciąż jest w Polsce wielu urzędników, którzy uważają, że wiedzą lepiej od nas, rodziców, jak powinniśmy wychowywać nasze dzieci – mówi Marek Budajczak, prezes Stowarzyszenia Edukacji Domowej.

Trudny los pioniera
Wszystko zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy dr Marek Budajczak, pedagog i badacz edukacji pracujący na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, postanowił wraz z żoną wziąć wykształcenie dzieci w swoje ręce. – Po prostu napisałem podanie do dyrektora szkoły, powołując się na ustawę z 1991 roku. Nie miał wyjścia i musiał się zgodzić – opowiada.

Budajczak opracował dla dzieci własny, autorski program nauczania. Dziś Emilia i Paweł są już dorosłymi ludźmi. Na wiosnę pomyślnie zdali amerykańską maturę, uprawniającą ich do studiów na dowolnej uczelni w USA. Niestety, nie mogą studiować w Polsce. Jako absolwenci czwartej (Emilia) i trzeciej (Paweł) klasy podstawówki nie mają prawa przystąpić do polskiej matury. – To rezultat konfliktu pomiędzy nami a lokalnymi władzami oświatowymi – tłumaczy Budajczak.

Dyrektor szkoły ma obowiązek wyznaczyć kryteria sprawdzania wiadomości uczniów uczonych poza szkołą. – Problem polega na tym, że nie ma ogólnych przepisów i każdy dyrektor może decydować o tym sam. Nasz, wbrew prawu, wyznaczył coroczne egzaminy składające się z wielu dziesiątek pisemnych i ustnych pytań – opowiada Budajczak.

Początkowo jego dzieci przystępowały do tych sprawdzianów. Po paru latach pan Marek stwierdził jednak, że szkoła zbyt wiąże mu ręce. Szczegółowe egzaminy co roku sprawiały, że nie mógł realizować swojego programu. Rezultat był taki, jakby jego dzieci były uczniami szkoły, tylko musiały nadrabiać zaległości z powodu nieobecności. – Nie po to zdecydowałem się na domową edukację.

Nie chcę obrażać nauczycieli, ale sądzę, że mój program nie był gorszy od szkolnego. Odmówiłem poddania się tym rygorom. Dyrektor cofnął zgodę na edukację domową i zapowiedział publicznie, że moje dzieci będą w kajdankach doprowadzone do szkoły. Procesowanie się przed sądami administracyjnymi trwało lata – wspomina.

Teraz Budajczak ma w ręku wyrok sądu zalecający Ministerstwu Edukacji Narodowej uregulowanie tej sprawy korzystnie dla niego. Od wyroku minęły jednak dwa lata i… nic się nie dzieje.

Niedawno temu w Ameryce
W Polsce jest obecnie kilkadziesiąt rodzin uczących dzieci w domu. Na ogół poddają się rygorom egzaminacyjnym, narzuconym przez dyrektorów szkół. Radzą sobie dobrze, bo ich dzieci uzyskują na tych sprawdzianach dobre noty. Ruch edukacji domowej, zwany z angielska homeschooling, narodził się ćwierć wieku temu w Stanach Zjednoczonych. Był formą odpowiedzi na rozwój masowego szkolnictwa.

Błyskawicznie bogacące się społeczeństwo amerykańskie uznało, że trzeba kształcić jak najwięcej ludzi, na coraz wyższym poziomie. Młodzież z tzw. rodzin patologicznych, która dawniej w ogóle nie chodziła do szkoły albo szybko kończyła edukację, teraz zaczęła uczęszczać nawet do szkół ponadpodstawowych. Wraz z większą liczbą młodzieży pojawiły się w szkole negatywne zjawiska społeczne: narkomania, przestępczość.

Ówczesne szkoły nie były na to przygotowane. Nauczyciele nie dawali sobie rady. W 1983 roku w Stanach Zjednoczonych opracowano alarmujący raport o stanie oświaty, pod wymownym tytułem „Naród w obliczu zagrożenia”. Wkrótce podobne raporty i próby reform pojawiły się w krajach zachodnioeuropejskich.
Ruch domowej edukacji obejmuje dziś w USA około 2 milionów dzieci i młodzieży.

Bardzo popularny jest też w Wielkiej Brytanii (ponad 100 tysięcy) i dawnych angielskich koloniach: Australii, Kanadzie, Nowej Zelandii (po kilkadziesiąt tysięcy rodzin). W innych krajach, gdzie nie jest zakazany, obejmuje od kilkudziesięciu do kilkuset rodzin. W Niemczech nie ma ich wcale. – W Niemczech jest silna tradycja respektu dla szkoły publicznej. W końcu obowiązkowa szkoła, taka jaką dzisiaj znamy, to pruski wynalazek – wyjaśnia te dysproporcje Budajczak.

Domowa jest skuteczna
W USA wszyscy się już przyzwyczaili do nauczania domowego. Badania prowadzone przez niezależne instytuty naukowe rozwiały wszelkie wątpliwości przeciwników homeschoolingu. Absolwenci domowej edukacji średnio uzyskują potem na egzaminach lepsze wyniki niż absolwenci szkół, nawet prywatnych, uważanych za elitarne. – Osobisty kontakt rodzica z dzieckiem i indywidualna praca z nim, oparte na odpowiedzialności i zaangażowaniu pozwalają nadrobić nawet słabsze przygotowanie merytoryczne rodzica w porównaniu z profesjonalnym nauczycielem. Dlatego nie zaskakują mnie te wyniki – ocenia Budajczak.

Przeciwnicy nauczania domowego często zgłaszają inne wątpliwości: „takie dzieci nie potrafią później nawiązać kontaktu z innymi ludźmi” – mówią. – Ten zarzut miałby sens, gdyby dzieci uczone w domu były zamknięte w czterech ścianach. A przecież one bawią się z kolegami na podwórkach, zapisują się do różnych kółek i klubów poza szkołą, a i lekcje edukacji domowej rodzice często organizują wspólnie, w grupach – odpowiada Budajczak. – Mój syn jest wręcz przesocjalizowany. Jako aktywista młodzieżowego ruchu salezjańskiego ma znajomych w całej Polsce – śmieje się.

Wystarczy złożyć podanie
Rozpocząć edukację domową dzieci jest w sumie dość łatwo. Wystarczy złożyć podanie do dyrektora szkoły, powołując się na art. 16 ust. 8 ustawy o systemie oświaty z 1991 r. i… czekać na przychylną odpowiedź (niestety często bywają z tym problemy). W lipcu w MEN powstał projekt regulujący zasady edukacji domowej. Działacze ruchu nie są jednak z tego projektu zadowoleni. – To krok w tył. Wiąże za bardzo rodziców z tym, co wymyślą w szkole. A przecież wewnętrzny szkolny okólnik ustalający program nauczania nie może być obowiązującym prawem dla rodzica, który nie jest pracownikiem szkoły.

Myślę, że wciąż w Polsce pokutuje wśród urzędników nieufność wobec tzw. zwykłych ludzi. Nieufność, że potrafią coś sensownie zrobić sami. A przecież doświadczenie uczy, że na homeschooling decydują się ludzie z jakąś wizją wychowawczą. Nie ma żadnego powodu, żeby ich inicjatywa była gorsza od szkolnej masówki. Każdy rodzic ma prawo wychowywać swoje dzieci zgodnie z obranym systemem wartości. O tym, obok zdrowego rozsądku, mówią prawa międzynarodowe i polska konstytucja. Mam do urzędników apel: jeśli nie pomagacie, to przynajmniej nie przeszkadzajcie – kończy Budajczak.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.