Onufry z brodą XXL

Marcin Jakimowicz

|

GN 32/2005

publikacja 04.08.2005 11:51

Jabłeczna schowała się na odludziu, w lasach i na nadbużańskich mokradłach. To kraniec Polski, kilkadziesiąt metrów przy granicy. Zanurzam się w inny świat.

Onufry z brodą XXL Józef Wolny

Rybacy leniwie zarzucili sieci. – Zobacz, coś tam płynie – krzyknął jeden z nich. Bugiem sunęła deska. Fale wyrzuciły ją na zielony brzeg. Rybacy podbiegli, odwrócili ją i zaskoczeni ujrzeli… ikonę. To święty Onufry. Znali go, bo wcześniej niezwykła postać świętego objawiła się im na brzegu i powiedziała, że w tym miejscu „sławić będą jego imię”. Dziś, po pięciuset latach, 25 czerwca na odpust św. Onufrego przybywają do Jabłecznej tysiące pątników. To największa, poza świętem Spasa na Grabarce, uroczystość polskiego prawosławia.

Bóg nad Bugiem
Ikona przypłynęła Bugiem. Czy to jedynie legenda? – Ostatnio, gdy spotkali się u nas biskupi, opowiadali, że na Ukrainie był monastyr św. Onufrego. Złupili go i spalili Tatarzy. I może ikona przypłynęła właśnie z tego klasztoru? – zastanawiają się dziś młodzi mnisi.

Legenda? A skąd wiadomo, że nie prawda? – pyta uczestników szkolnej wycieczki sędziwy wysoki mnich z długą siwą brodą. Ojciec Abramiusz żongluje datami i nazwiskami, ale z błyskiem w oku opowiada o doświadczeniu Boga. O Bogu odkrywanym nad Bugiem.

– A tu widzicie piękną ikonę św. Onufrego. Z brodą do samej ziemi – opowiada ojciec Abramiusz. – Taka broda XXL – parska śmiechem któryś z młodych chłopaków. Onufry był mnichem egipskim. Uciekł na pustynię. Porzucił przytulny klasztor, gdzie miał zapewniony wikt i opiekę. – Kto z was może powiedzieć z ręką na sercu, że nie troszczy się o swoją przyszłość, o ubiór i jedzenie, ale ufa bezgranicznie Bogu? – pyta mnich. Dziewczyny oglądają pomalowane paznokcie, chłopcy ziewają. Patrzę na reakcje młodych i widzę ogromną samotność mnicha. Samotność osoby szukającej jedynego oparcia w Bogu.

Pizza od anioła
– Święty Onufry zawierzył Bogu. Był z nim sam na sam i Bóg jego nie zostawił. Anioły go karmiły, ratowały jego życie przez trzydzieści lat. Bóg dał pokrycie dla jego ciała, a po trzydziestu latach próby, na pustyni wytrysnęło źródło – śpiewnym wschodnim akcentem opowiada ojciec Abramiusz. Młodzi nie dowierzają. Komu dziś anioł przyniesie pizzę? – O której wstajecie? – pytam prawosławnych mnichów. – U nas w klasztorze każdy wstaje, o której chce – odpowiada młody o. Makary, ale widząc moją zdumioną minę, dodaje: – Pod warunkiem, że o szóstej wszyscy będą w cerkwi. Długo się śmiejemy.
Chcieliśmy zacząć dzień z mnichami. Gdy zwlekliśmy się z łóżek przed piątą, rozlewiska nadbużańskie jeszcze spały. Komary na szczęście też. Jechaliśmy krętą asfaltową drogą do monasteru. Mgły leniwie kołysały się nad polami i rzeką. Bug jest nieobliczalny. Gdy wylewa, woda sięga aż pod klasztor. Co ciekawe, do czasu regulacji rzeki w II połowie XIX wieku monaster był po jej wschodniej stronie. Gdyby tak zostało, do klasztoru jeździlibyśmy na Białoruś.

Gdy wchodzimy do soboru (katedry), mnisi są zdziwieni. Jesteśmy pierwszymi uczestnikami porannej liturgii. Ubrani na czarno brodaci zakonnicy suną przez główną nawę. Głęboko kłaniają się i całują ikony. Rozpoczyna się liturgia. – Jakieś pół godzinki i pójdziemy na śniadanko – myślę. O, jak bardzo się mylę! Gdy wychodzę z cerkwi, jest grubo po dziewiątej. Trzy godziny! – z niedowierzaniem kręcę głową. Czas zatrzymał się w miejscu, nabrał innego wymiaru.

Prijditie pokłonimsa Carewi naszemu Bogu – ośmiu mnichów śpiewa w języku starocerkiewnosłowiańskim. Cerkiew wypełnia słodkawy zapach mirry i woń spalonej parafiny. Na zewnątrz wariują jaskółki. Za bramą uwiły sobie gniazdo bociany. Jabłeczna zachwyciła mnie od razu. To jeden z najpiękniejszych zakątków w Polsce.

Kilka tygodni temu Basia Gruszka-Zych, pisząc w „Gościu” o Świętej Lipce, zanotowała, że jej komórka była poza zasięgiem. Ja mam zasięg, tyle że sieci ukraińskiej. W hoteliku w Lisznej, gdzie śpimy, jesteśmy jedynymi gośćmi mówiącymi po polsku. Wszędzie słychać rosyjski.

Mnich całuje ramę
Doczekałem się śniadania! Mnisi przyjęli nas z wielką serdecznością. Zupa mleczna, którą nas ugościli, była tak gęsta, że można było postawić w niej łyżkę. – Tu wszystko ekologiczne, mamy swoją krowę – uśmiecha się ojciec Makary.

W uroczej dolince rzeki, wśród ogromnych rozległych dębów, wyrósł klasztor będą-cy jednym z najważniejszych ośrodków polskiego prawosławia. Był czas, gdy monaster stawał się jedyną ostoją tradycji ortodoksyjnej w Polsce.

– Z 298 klasztorów prawosławnych I Rzeczypospolitej po II wojnie światowej została sama Jabłeczna. Zrujnowana, spalona, ale ocalała. To świadczy o szczególnej opiece Bożej nad tym miejscem – wzrusza się o. Abramiusz. Klasztor ocalał nawet wówczas, gdy życie zakonne wisiało na włosku. Na włosku brody św. Onufrego?

– Walki i prześladowania to na szczęście historia. Mam nadzieję, że już nie wrócą – opowiada zakonnik. Dziś mnisi mają inne kłopoty. Piętnaście lat temu zakonnik wszedł do świątyni, pochylił się, z przyzwyczajenia ucałował XV-wieczną ikonę św. Onufrego i odszedł. Nagle zamarł. Szybko odwrócił się. Nie było ikony! Zorientował się, że ucałował puste ramy.

– Czym była dla nas ta kradzież? Trzeba wiedzieć, czym dla prawosławia jest ikona. Jest żywą Ewangelią. Ewangelię się pisze, ikonę też się pisze – opowiadają mnisi. Wraz z ikoną Onufrego skradziono też XIV-wieczną ikonę Maryi, z napisem „Witaj Matko najszczęśliwsza Króla naszego, wypełnienie przepowiedni proroczych”. Cztery lata później mnisi odzyskali ikony. Musieli zapłacić złodziejom aż 10 tys. dolarów. Smutne nabożeństwo pokutne zastąpiło dziękczynienie. Obie ikony zdobią dziś obrzeża pięknego ikonostasu. To pod nimi pali się najwięcej świec.

Kolejna katolicka wycieczka wchodzi do świątyni. Skąd wiem? Przy wejściu wszyscy klękają. Prawosławni zachowują się inaczej: kłaniają się nisko, kupują świece i całują z namaszczeniem ikonę wystawioną na środku świątyni. Zaczyna się sakrament pokuty (Ispowied’). Wysoki jak topola ojciec Abramiusz podchodzi do ikony. Ustawia się kolejka wiernych. Każdy pochyla się, kapłan zakrywa głowę penitenta stułą (epitrachelion) i spowiada, również pochylony. Jak długo można wytrzymać w tak niewygodnej pozycji?

– Gdy na Grabarkę przychodzą tysiące pielgrzymów, spowiadamy po dwie godziny, a potem zmiana – opowiada ojciec Makary. Ojciec Abramiusz prostuje obolałe plecy. Ale już za chwilę widzę, że kłania się do samej ziemi. Pochylenie.

Modlą się nawet ptaki
Prawosławie zachwyca liturgią. Przez trzy godziny niewielką cerkiew wypełnia jednostajny śpiew. Nie jest to jednak leniwie sączony chorał gregoriański. Słowa mkną często z szybkością błyskawicy.
– Gdybyśmy celebrowali wolno liturgię, wychodzilibyśmy dziś z cerkwi po pięciu godzinach – uśmiecha się ojciec Makary. Ma dwadzieścia pięć lat. Od siedmiu lat jest w Jabłecznej. Dzień zaczyna modlitwą, później zajmuje się wyrabianiem długich żółtych świec. – Gdy się nie spieszymy, robimy spokojnie w trójkę 15 tysięcy takich świec dziennie – opowiada. Wysyła je do cerkwi we wschodniej Polsce. Wierni zapalają je przy ikonach. Gdy weszliśmy pierwszy raz, w ocienionej, pełnej mroku świątyni paliło się ich kilkadziesiąt.

Jeszcze długo po wyjściu z cerkwi słyszę śpiew modlitwy Jezusowej Gospodi pomiłuj. Po trzech godzinach modlitwy powtarzają ją drzewa i ptaki. Wszystko żyje liturgią i śpiewa Gospodi pomiłuj. Wsiadam do samochodu. Wracam na Zachód. Warkot silnika zagłusza klekot bocianów. Prawosławnych?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.