Na wielką wodę nie ma mocnych

Jarosław Dudała, współpraca: Andrzej Kerner, Agata Combik

|

GN 21/2010

publikacja 27.05.2010 15:17

Brutalna prawda jest taka: najtaniej byłoby nie bronić się przed powodziami. I nie odbudowywać zniszczonych domów. Ludzie musieliby się wyprowadzić z zagrożonych terenów. Ale takie rozwiązanie jest nierealne.

Wisła w okolicach Sandomierza, 20 maja 2010 r. Wisła w okolicach Sandomierza, 20 maja 2010 r.
Forum/Kacper Kowalski

Porównajmy powodzie z 1997 i 2010 r. Powódź sprzed 13 lat dotknęła głównie dolinę Odry. Tegoroczna wyrządziła więcej szkód w dolinie Wisły. I tak np. Wisła w Krakowie 13 lat temu osiągnęła poziom 870 cm. W tym roku było to aż 957 cm. W Warszawie wodowskazy pokazywały w 1997 roku poziom 646 cm. W tym roku było to 780 cm.

Nie ma planu
Ustawa Prawo wodne nałożyła obowiązek przygotowania ogólnopolskiego planu przeciwpowodziowego na powstały w 2006 r. Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej. Wcześniej jego zadania wykonywały: Departament Zasobów Wodnych Ministerstwa Środowiska oraz Biuro Gospodarki Wodnej. Niestety, w ostatnich 8 latach taki plan nie powstał – stwierdziła Najwyższa Izba Kontroli. NIK skontrolowała ostatnio system ochrony przeciwpowodziowej w województwach: małopolskim i świętokrzyskim. – Kontrolerzy stwierdzili, że władze samorządowe nie mają ani rzetelnych danych o stanie technicznym budowli przeciwpowodziowych (wałów, rowów przydrożnych), ani szczegółowej wiedzy na temat obszarów zagrożonych zalaniem (nikt nie wie, ile to gospodarstw, ile upraw, ile dróg ani ile ludności). Powiaty i gminy mają jedynie niekompletne plany, które stanowią raczej materiał informacyjny niż prewencyjny.

W efekcie odpowiedzialni za ochronę przeciwpowodziową koncentrują się na postępowaniu awaryjnym, zaniedbując: zapobieganie, ochronę oraz edukację – alarmuje NIK. Żaden z kontrolowanych przez nią powiatów nie otrzymał oceny pozytywnej. – Każda następna powódź może wywołać ogromne straty – ostrzegała jeszcze w marcu br. Najwyższa Izba Kontroli. Sumy, które rządy Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska planowały przeznaczyć na zabezpieczenia przeciwpowodziowe, były podobne. Jak powiedział były wiceminister rozwoju regionalnego w rządzie PiS Władysław Ortyl, w planach z 2007 roku na zabezpieczenia przeciwpowodziowe w całej Polsce przeznaczono ok. 1,6 mld euro (prawie 3 mld euro wraz z listą rezerwową). Suma wartości projektów z listy rządu Donalda Tuska to niespełna 1,5 mld euro.

Odra kontra Odra
Po powodzi 1997 roku większą uwagę osób odpowiedzialnych za ochronę Polski przed powodzią przykuwała Odra. W 2001 r. przyjęto ustawę, ustanawiającą wieloletni, przeciwpowodziowy Program dla Odry 2006 (w skrócie: Odra 2006). Do dziś nie zrealizowano dwóch ważnych jego elementów.
Po pierwsze, nie powstał zbiornik retencyjny Racibórz Dolny, który miał być swego rodzaju zamknięciem górnej Odry i ochroną dla terenów położonych w jej dalszym biegu. – Miał być gotowy mniej więcej teraz. Kiedy powstanie? Nie wiadomo. Ale nie prędzej niż za 6–7 lat – przewiduje dr Szczegielniak. Jego zdaniem, przyczyną nie był brak pieniędzy, ale konflikt społeczny. Budowa nie ruszyła dotąd, bo mieszkańcy przeznaczonych do zalania Nieboczów nie chcieli wyprowadzić się z rodzinnej miejscowości.

Po drugie, nie została zrealizowana modernizacja Wrocławskiego Węzła Wodnego (WWW). To miejski system przeciwpowodziowy, budowany przez dziesięciolecia, głównie na początku ubiegłego wieku. – To jeden najciekawszych tego typu systemów w Europie – uważa dr Szczegielniak. Dodaje, że nie jest on jednak w stanie poradzić sobie z takimi powodziami, jak ta z 1997 r. Opinie specjalistów w sprawie jego modernizacji były rozbieżne. W efekcie prace nad jego realizacją nie posunęły się prawie nic.
Co udało się zrobić w ramach Odry 2006? Zbudowano m.in. polder Buków (przy granicy z Czechami), dokończono kanał Ulgi w Opolu, poprawiono obwałowania Raciborza, miejscami przebudowano koryto Odry. Wisła rzadziej przykuwała uwagę niż Odra. Widać to choćby po nazwach programów przeciwpowodziowych – Odra 2006 i Wisła 2020. Nie znaczy to, że żadnych inwestycji nad Wisłą nie planowano. W listopadzie 2007 r. rząd Jarosław Kaczyńskiego wydał listę planowanych inwestycji przeciwpowodziowych w całym kraju. Były na niej m.in. prace przy Krakowskim Węźle Wodnym czy budowa na Wisłoce (dopływie Wisły) zbiornika Kąty Myscowa. Na obowiązującej dziś liście, opracowanej przez rząd Donalda Tuska, tych inwestycji nie ma. Co nie znaczy, że rząd Platformy Obywatelskiej skreślił wszelkie inwestycje nad Wisłą. W obowiązujących dziś planach znajdują się m.in. inwestycje służące poprawie bezpieczeństwa powodziowego na Wiśle od Nieszawy do Torunia. Niemniej rząd Donalda Tuska skreślił z listy sporo projektów dla Wisły.

Może to i lepiej?
– Może to i lepiej, bo nie były to projekty dobre – ocenia hydrolog dr Janusz Żelaziński, emerytowany docent z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. – Począwszy od jesieni roku 1997 wielokrotnie sygnalizowałem w publikacjach i ekspertyzach dla Sejmu, że Program dla Odry 2006 oraz inne programy podejmowane po powodzi 1997 r. są wyrazem niekompetencji i nieudolności. Opinie te pozostawały bez echa. Powódź 2010 roku w pełni potwierdziła moje opinie – dodaje hydrolog. Jego zdaniem, problem w Polsce polega na tym, że przywiązuje się zbyt dużą wagę do wałów i zbiorników retencyjnych, a nie docenia się polderów – terenów z góry przewidzianych do zalania w czasie powodzi. Dotyczy to projektów wiślańskich, ale też odrzańskich.

Przykład – niezrealizowany do dziś projekt zbiornika Racibórz Dolny. Jak mówi dr Żelaziński, założenia hydrologiczne tego programu są nierealistyczne. Rzecz w tym, że zbiornik Racibórz Dolny całkowicie zawiódłby przy takiej powodzi, jaka miała miejsce w 1997 r. Jego zdaniem, zbiornik o pojemności 170 mln m sześc. da ochronę Raciborzowi i Opolu, i to tylko w przypadku powodzi istotnie mniejszych od tej, która wystąpiła w 1997 roku. Ale Brzegu i Wrocławia już nie ochroni, niezależnie od rozmiarów powodzi. Wprawdzie przyszła, docelowa pojemność Raciborza Dolnego ma wynosić 320 mln m sześc., ale według warszawskiego specjalisty, jej osiągnięcie jest nierealne. Żwirowe wyrobiska, które powstaną za 40–50 lat, a które miałyby przyjąć te dodatkowe 150 mln m sześc. wody, nie będą w stanie tego zrobić, bo zostaną zalane przez wody podziemne. Według dr. Żelazińskiego, lepsze rozwiązanie stanowiłby polder, który byłby zalewany średnio raz na 100 lat. – Tylko czy znajdzie się decydent, który wyda wielkie pieniądze na inwestycję, która być może zamortyzuje się dopiero za kilkaset lat? – pyta retorycznie hydrolog. Innym rozwiązaniem byłoby utworzenie zbiornika Racibórz Dolny, ale powiększonego o kolejne tereny, w tym także należące do Czech.

Skandal na Kozanowie
Zdaniem dr. Żelazińskiego, błędem było także wydawanie pozwoleń na budowę nowych budynków na terenach, które 13 lat temu dotknięte były powodzią. Wrocławskie osiedle Strachocin było w 1997 r. zalane, a mimo to wznoszono tam później nowe budynki. Podobnie było na Kozanowie – poszkodowanym także w tym roku osiedlu, zbudowanym na polderze, czyli terenie rozmyślnie pozostawionym przez Niemców bez zabudowy po to, by w razie powodzi został on zalany. – Po pierwsze, dopuszczono do dalszej zabudowy zagrożonego terenu. Po drugie, w najmniejszym stopniu nie zabezpieczono Kozanowa przed zalaniem.

Poziom maksymalny Odry był w tym roku o metr niższy niż w roku 1997, a jednak osiedle zostało zalane – irytuje się dr Żelaziński. Nowe budynki na zagrożonych terenach powstawały też w małych miejscowościach i wsiach. Wójt nadodrzańskiego Ciska przyznał, że za zgodą starosty na terenach pozbawionych ochrony przeciwpowodziowej były budowane nowe domy. Podkreślił jednak, że budowano tam, gdzie już wcześniej istniała zwarta zabudowa. Ludzie po prostu budowali nowe domy w miejscach, gdzie ich rodziny mieszkały od dziesięcioleci. Na pytanie o sens inwestowania na terenach zalewowych, wójtowi najwyraźniej puściły nerwy: – To gdzie mam tych ludzi wynieść?! My tu walczymy, trzy doby nie spałem, a pan mi mówi takie rzeczy! – wołał zirytowany do słuchawki.

Tak czy inaczej popłyną
Prywatni inwestorzy czy deweloperzy mogą być nieświadomi albo lekkomyślni. Ale co ze starostwami, wydającymi pozwolenia na budowę? Co z władzami gmin, które przyjmują plany zagospodarowania przestrzennego, dopuszczające zabudowę tam, gdzie ryzyko powodzi jest wysokie? Dlaczego pozwalają na ryzykowne inwestycje? Po części jest to efekt nacisków, jakie obywatele wywierają na lokalne władze. Po części jest to kwestia złudnego poczucia bezpieczeństwa, które dają nowo wzniesione wały przeciwpowodziowe.

Bywa i tak, że nowe domy budowane są tam, gdzie jeszcze nie ma wałów, a są jedynie plany ich budowy. Ale jest jeszcze inny, poważniejszy problem. Jak mówi dr Żelaziński, władze samorządowe mają prawo wyjąć część terenów spod zabudowy, np. z powodu ryzyka powodzi. Tylko że wtedy grunty te dramatycznie straciłyby na wartości. Ich właściciele mieliby prawo żądania od gminy odszkodowania. Pozwala im na to ustawa Prawo wodne. Gdyby więc gminy utworzyły takie „strefy zakazane”, to wkrótce same by popłynęły – nie z wodą, ale finansowo.

Jak bronić się przed powodziami?
Odpowiedź na to pytanie wahać się będzie między dwoma skrajnościami. Pierwsza: w ogóle się nie bronić, a jeśli coś zostanie zalane, to nie dawać pieniędzy na odbudowę zniszczeń i wymusić w ten sposób przeniesienie się ludzi w inne, bezpieczne miejsce. Tak byłoby najtaniej. Druga skrajność to pójście w hydrotechnikę. Rzeki byłyby wówczas czymś w rodzaju wielkich rynien o bardzo wysokich brzegach. Żadna z tych skrajności nie jest do przyjęcia. Co więc robić? Jak mówi dr Żelaziński, wielkie powodzie nad Missisipi i nad Renem zmieniły filozofię ochrony przeciwpowodziowej. Pojawiła się świadomość, że cokolwiek zbudujemy, to powodzie i tak będą nas nawiedzać. Dlatego podstawową zasadą nie jest już likwidacja ryzyka powodzi za wszelką cenę, ale minimalizowanie ryzyka wystąpienia szkód. Jak to zrobić? Kluczowe jest łączenie środków planowania przestrzennego i hydrotechniki. Podstawa to pozostawienie naturalnych terenów zalewowych. Mogą się na nich znajdować łąki czy boiska, ale już nie domy mieszkalne i zakłady pracy.

Na części terenów powodziowych można zezwolić na budownictwo, ale pod pewnymi warunkami. Dr Żelaziński przywołuje przykład projektowanego z jego udziałem centrum handlowego na lotnisku w Elblągu. Okazało się, że wystarczy unieść część usługową centrum o 1,5–2 metrów powyżej pierwotnego poziomu gruntu, by w razie powodzi nie została ona zniszczona. Technika ta jest znana nie od dziś. Holenderscy osadnicy na Żuławach budowali swe domy na tzw. terpach, czyli sztucznych pagórkach. W ten sposób ich uprawy mogły być zalewane, ale domostwa już nie. Inny sposób radzenia sobie z inwestorami, którzy chcą za wszelką cenę budować na terenach zalewowych, wymyślili Francuzi z Orleanu. Tamtejsze władze pozwalają na budowę na terenach zagrożonych powodzią, ale wymagają podpisania przez inwestora zrzeczenia się wszelkich roszczeń wobec państwa w przypadku powodzi. Czyli: jak chcesz, to buduj. Ale w razie czego państwo ci nie pomoże. Wprowadzono tam również specjalne standardy budowlane, np. wysokie szczelne fundamenty.

Jak za Ludwika XIV
Uzupełnieniem opisanych wyżej metod planistycznych jest hydrotechnika – m.in. wały przeciwpowodziowe czy zbiorniki retencyjne. – Warszawa bez wałów nie obroniłaby się przed powodzią – podkreśla dr Żelaziński. Dodaje jednak, że aż 70 proc. wałów w Polsce chroni łąki, tereny rolne. Nie zawsze jest to rozsądne. Czy wobec tego należałoby te wały rozebrać? – Nie, ale można je budować tak, jak we Francji za Ludwika XIV – mówi hydrolog. Francuskie wały były celowo niższe w niektórych miejscach. Zakładano, że raz na 50 lat przez te obniżenia woda może się przelać i zatopić mniej cenne obszary po to, by nie ucierpiały inne, gęściej zaludnione i zabudowane. Na takim założeniu oparty był także niemiecki system przeciwpowodziowy Odry z 1903 r. Zdaniem dr Żelazińskiego, zbiorniki retencyjne też nie są idealną ochroną przeciwpowodziową. Są bardzo drogie, a ich skuteczność zazwyczaj jest niepewna, o czym była mowa przy okazji zbiornika Racibórz Dolny. Hydrolog z Warszawy uważa, że polscy specjaliści nie nadążają za nowoczesną myślą techniczną i wciąż wierzą, że zakrojone na ogromną skalę przedsięwzięcia hydrotechniczne zabezpieczą nasz kraj przed powodziami. Powstają więc plany równie wielkie, co nierealistyczne. Może to właśnie jest przyczyną słabego przygotowania naszego kraju na powodzie?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.