Cztery "grzechy" IPN

Andrzej Grajewski

|

GN 04/2010

publikacja 01.02.2010 10:41

Czarne chmury zebrały się nad Instytutem Pamięci Narodowej. Przy okazji nowelizacji ustawy o IPN próbuje się nawet zanegować sens istnienia tej instytucji.

Cztery "grzechy" IPN IPN wydał 800 książek (tylko w ubiegłym roku 180), mających fundamentalne znaczenie dla poznania naszych dziejów Józef Wolny

Spośród mnogości kłamstw, półprawd i nieprawdziwych zarzutów wobec Instytutu i jego obecnego kierownictwa wybrałem cztery, moim zdaniem najbardziej typowe, które w istocie są propagandowymi mitami, upowszechnianymi po to, aby godzić w dobre imię Instytutu, jego kadry oraz postponować dorobek.

Mit I – Miecz PiS-u
Instytut w oczach jego przeciwników stale jest przedstawiany jako oręż PiS-owskiej propagandy, wykorzystywany przez tę partię w bieżących rozgrywkach politycznych. Nie brak i takich, którzy twierdzą, że IPN jest sztandarowym dziełem IV Rzeczypospolitej i realizuje podstawowe założenia tego projektu ideologicznego. Dodam, że również politycy PiS dyskretnie w tej sprawie milczą, jak gdyby rzeczywiście funkcjonowanie Instytutu chcieli wpisać w poczet własnych zasług. Prawda jest jednak inna, o czym już kiedyś w „Gościu” pisałem, ale nie szkodzi przypomnieć, aby kłamstwo, z uporem powtarzane, nie zakorzeniło się w naszych głowach jako źdźbło prawdy.

Idea powstania instytucji, która przejęłaby archiwa organów bezpieczeństwa PRL, udostępniła je oraz opracowała naukowo, powstała w kręgu działaczy „Solidarności”. Ten postulat znalazł się w programie wyborczym AWS, gdy w 1997 r. odsuwała ona lewicę od władzy. Udało się dla jego realizacji pozyskać także Unię Wolności oraz PSL. Ta koalicja zdołała odrzucić w 1998 r. weto prezydenta Kwaśniewskiego. Zręby ustawy, z inicjatywy min. Janusza Pałubickiego, napisali profesorowie Andrzej Rzepiński i Witold Kulesza, a ważnym jej recenzentem był prof. Andrzej Paczkowski. Przy powołaniu Instytutu zasadnicze znaczenie miała aktywność lidera AWS Mariana Krzaklewskiego, który zbudował w Sejmie szeroką koalicję na rzecz wyboru pierwszego prezesa Instytutu, oraz premiera Jerzego Buzka, który zapewnił odpowiednie środki w budżecie dla jego finansowania.

Fundamentalna była także rola prof. Leona Kieresa, który w bardzo trudnych okolicznościach, przy stale obcinanym przez SLD budżecie, zdołał stworzyć warunki dla normalnego funkcjonowania wszystkich trzech pionów IPN: archiwalnego, naukowego i śledczego. Żadna z tych osób nie jest dzisiaj kojarzona z PiS. Żaden z prominentnych polityków PiS przy tworzeniu Instytutu nie odegrał żadnej roli. Dziełem PiS natomiast było dorzucenie w 2006 r. obowiązku prowadzenia przez IPN lustracji. W ten sposób powstał czwarty pion – lustracyjny, co zawsze uważałem za pomysł chybiony. Gdy pojawiała się kandydatura Janusza Kurtyki na szefa IPN, początkowo zdecydowanie przeciwko niej występowali bracia Kaczyńscy. Bo Kurtyka był kojarzony towarzysko z Janem Marią Rokitą, wówczas prominentnym politykiem PO. IPN jest wielkim dziełem „Solidarności” i nie powinni o tym zapominać także czołowi politycy PO, zbyt łatwo, a często i bezmyślnie, odzywający się w chórze głosów potępiających Instytut i jego obecne kierownictwo.

Mit II – Zamknięte archiwa
Krytycy IPN z uporem godnym lepszej sprawy powtarzają, że trzeba otworzyć archiwa Instytutu dla innych badaczy, aby historycy zatrudnieni w tej instytucji przestali mieć monopol na ich opracowywanie. Prawda jest taka, że archiwa IPN od początku były dla wszystkich otwarte, tylko naukowcy ze środowisk uniwersyteckich nie garnęli się, aby w nich prowadzić kwerendy. W wielu środowiskach akademickich długi czas utrzymywała się swoista moda na ostentacyjne lekceważenie dokumentów zgromadzonych w archiwach IPN. Mówiło się, że jest rzeczą niegodną prawdziwego uczonego „babranie” się w ubeckich „kwitach”, jak pogardliwie określano ten gigantyczny zasób archiwalny (ponad 80 km akt). Wtórowały tym głosom niektóre środowiska kościelne, powtarzające tezę o bezwartościowych „świstkach” papieru.

Jeśli przez jakiś czas pracownicy z IPN mieli przewagę nad kolegami z innych ośrodków, to dotyczyło to jedynie wąskiej, aczkolwiek ważnej grupy dokumentów tajnych, których badanie wymagało posiadania certyfikatu dopuszczającego do informacji tajnych. Obecnie, gdy prawie wszystkie dokumenty w IPN, poza tymi, które nadal znajdują się w zbiorze zastrzeżonym, są jawne, kwestia ta nie ma znaczenia. Jednak zmiany w mentalności historyków akademickich, zwłaszcza tych starszego pokolenia, nie widzę. To nie oni zapełniają tłumnie czytelnie w IPN, choć nadal grzmią o potrzebie otwarcia archiwów. Ważną częścią dorobku archiwistów IPN są monumentalne edycje źródeł historycznych, czasem wydawane z zagranicznymi partnerami, m.in. z Ukrainy i Rosji, o fundamentalnym znaczeniu dla każdego, kto prowadzi badania nad najnowszymi dziejami naszego kraju, a także regionu. Znam jednak i takich „naukowców”, którzy nawet najbardziej wartościowego wydawnictwa źródłowego w swych badaniach nie uwzględnią, jeśli na publikacji będzie widniał „złowrogi” znaczek IPN.

Mit III – „Historycy z IPN”
Tego deprecjonującego zwrotu, najczęściej w pogardliwym kontekście używa część mediów, zwłaszcza „Gazeta Wyborcza”, od lat jeden z głównych przeciwników Instytutu. Za tym idzie kolejny zarzut – o młodych, niedoświadczonych badaczach, nieznających realiów tamtych czasów i jakoby zbyt łatwo ulegających fascynacji informacjami zgromadzonymi w dokumentach bezpieki. Gdyby poważnie przyjąć ten argument, należałoby wyrzucić na śmietnik wszelkie badania historyczne, gdyż z definicji zajmują się nimi badacze żyjący w innej epoce. Stosując tę absurdalną optykę, można by dowodzić, że jest naturalne, gdy młody historyk pisze studium o zachowaniu króla Jagiełły pod Grunwaldem, natomiast z definicji nie powinien zajmować się Lechem Wałęsą, gdyż nie żył w jego czasach i nie rozumie wszystkich kontekstów, w których przyszło mu podejmować decyzje.

W IPN pracują różni naukowcy. Jedni mają wybitne osiągnięcia, inni problemy z napisaniem porządnego tekstu, a ich publikacje zdradzają poważne braki warsztatowe. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby ogłosić konkurs na 10 najwybitniejszych książek o historii najnowszej, czołowe miejsca miałyby w nim zapewnione pozycje napisane przez naukowców zatrudnionych w IPN. Ich zasługą jest nie tylko podjęcie tematów, które badacze z innych ośrodków najczęściej omijali szerokim łukiem, ale także stworzenie solidnych podstaw metodologicznych i warsztatowych do pracy ze źródłami nowego typu, jakimi są dokumenty wytworzone przez organy bezpieczeństwa PRL. Ich waga polega na tym, że nie dowodzą jedynie, co się często imputuje, agenturalnych uwikłań poszczególnych osób, ale że stanowią jeden z najcenniejszych zbiorów opisujących praktycznie wszystkie dziedziny życia w PRL. Dlatego w publikacjach IPN tak wiele miejsca zajmują rozprawy na pograniczu socjologii i politologii, studia z dziejów administracji i prawa.

Instytut wydał już ponad 800 książek, a tylko w ubiegłym roku 180. Dla wielu krytyków IPN istnieje jednak tylko książka Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie, której z resztą najczęściej także nie przeczytali. Można się nie zgadzać z niektórymi ocenami autorów tej pracy, zapewne dyskusyjną była decyzja prezesa Kurtyki, aby poprzedzić książkę swoim wstępem, ale w trakcie długiej dyskusji nikt nie udowodnił, że jakikolwiek ważny dokument w tej sprawie został pominięty albo źle zinterpretowany. Dla „wiedzących zawsze lepiej” sam pomysł drążenia przeszłości Wałęsy wydawał się czynem tak nagannym, że z książką nie dyskutowali, przylepiając jej autorom łatkę „historycy z IPN”.

Mit IV – Fałszywa polityka historyczna
Kolejnym pojawiającym się w obiegu publicznym oskarżeniem pod adresem Instytutu jest zarzut, że IPN prowadzi fałszywą politykę historyczną. Zapomina o bohaterach, a koncentruje uwagę wyłącznie na agentach, co zmienia prawdę historyczną o tamtych czasach. Celem IPN jest badanie totalitarnego jądra komunizmu, a były nim organy bezpieczeństwa państwowego, których ważnym zadaniem było prowadzenie pracy operacyjnej, także przy użyciu agentury. Siłą rzeczy więc w ramach wypełniania swych ustawowych kompetencji Instytut musi prowadzić szerokie prace badawcze na tym obszarze. Jest oczywiste, że w sytuacji, gdy przedmiotem tych badań są czasem żyjący politycy, lustrowanie ich biografii wzbudza emocje. Najczęściej nie w opinii publicznej, ale wśród nich samych. Wolą polityków, także z PO, od 2006 r. IPN został obarczony obowiązkiem sprawdzania oświadczeń lustracyjnych oraz prowadzeniem specjalnych katalogów, gdzie wynik lustracji podawany jest do wiadomości publicznej. To obłuda najpierw wpisać takie zadania do ustawy o IPN, a później zarzucać jego kierownictwu, że urządza „polowanie na agentów”.

Najważniejsze jest jednak, że IPN zasadniczą część swej pracy poświęca przywróceniu pamięci o zapomnianych bohaterach. To z inicjatywy Instytutu ustanowiony został rok pamięci o rotmistrzu Witoldzie Pileckim, wydawane są kolejne tomy biografii ludzi zasłużonych dla obrony suwerenności, a kompletnie zapomnianych w czasach PRL, podobnie jak monografie poświęcone głównym środowiskom demokratycznej opozycji. W tym kontekście trudno nie wspomnieć o serii „Niezłomni”, prezentującej materiały z rozpracowania biskupów, którzy nigdy nie ulegli, mimo trwających latami szykan. Sądzę, że IPN dla upamiętnienia heroicznych kart Kościoła w PRL zrobił więcej niż wszystkie kościelne uczelnie razem wzięte.

Tylko Instytut potrafił natychmiast zareagować na kłamstwa Eryki Steinbach i Związku Wypędzonych, publikując rozprawy o polskich stratach w czasie II wojny światowej, przymusowych wypędzeniach realizowanych przez Niemców od 1 września 1939 r. oraz niszczeniu polskiej inteligencji. Przygotował także specjalne teki edukacyjne, aby kwestie te mogły natychmiast wejść do szkolnego nauczania. Podobnie było w przypadku ofensywy kłamstw, jakiej byliśmy świadkami przed rokiem, w okolicach 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej, gdy oficjalne rosyjskie czynniki państwowe oraz część rosyjskich mediów próbowały obarczyć Polskę odpowiedzialnością za wybuch II wojny światowej. IPN natychmiast uruchomił specjalny portal internetowy poświęcony tym zagadnieniem, a w znakomitym biuletynie IPN, który dostaje każda polska szkoła, opublikowano wnikliwą analizę tomu dokumentów przygotowanego przez służbę wywiadu zagranicznego Federacji Rosji.

Która państwowa instytucja uczyniła cokolwiek w tej sprawie? Jest oczywiste, że w czasach współczesnych polityka historyczna jest ważnym elementem budującym pozycję każdego kraju na arenie międzynarodowej. Obok kultury, gospodarki, ochrony środowiska oraz umiejętnego sprzedawania walorów turystycznych, ta dziedzina stanowi o atrakcyjności danej społeczności i wpływa na jej postrzegania przez bliższych i dalszych sąsiadów. Doskonale rozumiały to zawsze rządy rosyjski i niemiecki, ale także wielu państw zachodnich. W tym sensie działalność IPN wpisuje się w polską rację stanu. Paradoksalnie rozumieli to Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller, kiedy nie skorzystali z możliwości likwidacji Instytutu, czego stanowczo domagały się „doły partyjne”. Zauważyli, że może być on użytecznym narzędziem w polityce państwowej m.in. w relacjach z Izraelem, Niemcami i Ukrainą.

IPN nie jest bytem doskonałym, choć gdyby w taki sposób funkcjonowały inne jednostki administracyjne naszego państwa, bylibyśmy w innej rzeczywistości. W proponowanych przez PO zmianach ustawy o IPN są elementy racjonalne, umożliwiające szybsze dotarcie do dokumentów archiwalnych. Jest także fatalny pomysł osłabienia pozycji prezesa Instytutu oraz oddania wyboru Rady wyłącznie w ręce jednej korporacji – środowiska akademickiego, jednego z głównych przeciwników IPN. Wśród polityków PO nie brak ludzi o wspaniałych opozycyjnych biografiach. Nie ma żadnych merytorycznych, emocjonalnych i politycznych powodów, aby, podejmując szkodliwe dla Instytutu decyzje, niszczyli dzieło, które niegdyś współtworzyli, oraz cząstkę własnej legendy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.