W beczce prochu

Jacek Dziedzina

|

GN 40/2009

publikacja 06.10.2009 20:22

Najgorsze jest potrójne zagrożenie: metan, tąpania i pożar – mówią ratownicy górniczy.

W beczce prochu fot. ROMAN KOSZOWSKI

Codziennie pojawiają się nowe informacje o możliwych przyczynach katastrofy w kopalni „Wujek–Śląsk”. Oficjalne ustalenia specjalnej komisji zapewne nie będą znane zbyt szybko. Tymczasem w dyskusji o bezpieczeństwie na kopalniach trochę w cieniu pozostają ratownicy górniczy. A ich doświadczenie pomaga zweryfikować i odrzucić wiele domysłów.

Szychta ratownika
Przy okazji ostatniej katastrofy w mediach pojawiały się zdumione głosy, że na dole, przed wypadkiem, znajdowali się już ratownicy. Tymczasem nic w tym nadzwyczajnego. – Przepisy wymagają, żeby w kopalni były zatrudnione dwa zastępy ratownicze na każdej zmianie – mówi „Gościowi” inż. Jan Syty, wiceprezes Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu. Każda drużyna ratownicza w kopalni liczy od 80 do 200 osób. Zastęp składa się z pięciu osób. Zatem dwie grupy pięcioosobowe ciągle znajdują się pod ziemią. Co 8 godzin następuje wymiana. – Budują zapory przeciwpyłowe, tamy wentylacyjne, tamy izolacyjne, ćwiczą się w wykonywaniu akcji ratowniczych – tłumaczy specjalista CSRG. Pozostali członkowie drużyny ratowniczej wykonują normalnie pracę w swoim zawodzie.

Nie ten poziom
W sytuacji zagrożenia dyspozytor przez sygnalizację alarmową powiadamia rejon, gdzie znajdują się objęci niebezpieczeństwem pracownicy. Następnie kieruje w to miejsce dyżurujące zastępy ratownicze w celu rozpoznania i udzielenia pierwszej pomocy. Kopalnia jednak jest rozległa, to czasem nawet 100 km podziemnych wyrobisk. Jeżeli do wypadku dochodzi w pobliżu miejsca pracy ratowników, jest szansa na szybką pomoc. – W przypadku tragedii w kopalni „Wujek–Śląsk” zagrożeni znajdowali się na innym poziomie wydobywczym niż dyżurujący ratownicy – mówi Jan Syty, który jest także członkiem komisji ustalającej przyczyny wypadku, brał udział w pierwszej części wizji lokalnej. – Do poszkodowanych szybciej dotarli pracownicy sąsiednich miejsc pracy, którzy nie byli objęci płomieniem – dodaje wiceszef CSRG. W kilkuosobowych grupach wchodzili do zagrożonych wyrobisk, dokonywali pomiarów temperatury i stężenia metanu. Jan Syty potwierdza, że mieli ze sobą aparaty izolujące, chroniące drogi oddechowe. W tych aparatach podchodzili do poszkodowanych. Tym, którzy byli w stanie poruszać się o własnych siłach, pomagano wychodzić. Innych wynoszono na noszach. Ci, którzy nie dawali oznak życia, byli przenoszeni do najwyższego miejsca, gdzie panowała atmosfera możliwa do oddychania, i tam byli reanimowani. Czy to normalne, że pierwszej pomocy udzielają pracujący w pobliżu górnicy? – Samoratowanie się załogi to jest często pierwszy etap pomocy. I faktycznie stwierdziliśmy tam, na miejscu, że używali aparatów tlenowych ucieczkowych. One były otwarte, pracowały przez 15–20 minut – dodaje inż. Syty.

Spis uszkodzeń
Po ewakuacji poszkodowanych, rejon, w którym doszło do wypadku, jest zabezpieczany jako miejsce zdarzenia. – Chodzi o to, by nie uległo ono naruszeniu – mówi Syty. – W tym momencie zastępy ratownicze z kopalni już tam nie wchodzą, żeby uniknąć podejrzeń o ingerencję i zacieranie ewentualnych śladów nieprawidłowości. Wchodzą już tylko zastępy CSRG. I tak to wyglądało od piątku 18 września: zastępy z kopalni wykonywały prace pomocnicze, natomiast do rejonu ścian wchodziły zastępy Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego – tłumaczy.

Ekipa CSRG musi też zainstalować stanowisko pomiarowe pod ziemią. Po kilkunastu minutach otrzymuje wynik stężeń gazu i przystępuje do rozpoznania rejonu, sprawdza, które urządzenia wentylacyjne zostały uszkodzone. Należy udokumentować wszystko przed naprawą i zabudową nowych urządzeń. – Na kopalni „Wujek-Śląsk” wchodziłem z zastępem ratowniczym do wyrobisk, gdzie temperatura ciągle była wyższa niż 33 stopnie, a stężenie metanu przekraczało 2 proc., ale nie było już zagrożenia wybuchowego – mówi wiceszef CSRG. Ekipa musiała dokonać najpierw inwentaryzacji, zapisać, w jakim miejscu znajdują się narzędzia, urządzenia, rzeczy osobiste itd. Miejsce zdarzenia musi być zabezpieczone. – Tam, gdzie stężenia metanu były niższe od 0,5 proc, dokonywaliśmy dokumentacji fotograficznej – wylicza Syty.Po udokumentowaniu rejonu na dół zjechały kolejne zastępy ratowników z kopalni, żeby wbudować nowe czujniki metanometryczne. Oczywiście, pod okiem ratowników z CSRG. Nowe czujniki to nie manipulacja i próba zatarcia śladów – stare czujniki czekały nieruszone na komisję, która miała sprawdzić, czy są odpowiednio ustawione. – Żeby mogły wejść osoby niebędące ratownikami, musimy mieć potwierdzenie składu atmosfery w tych miejscach, pod czujnikami, które są sprawdzone i wiarygodne – tłumaczy ratownik i specjalista z CSRG.

Ślady nie do ruszenia
Na końcu zastępy ratowników przechodzą jeszcze raz przez wyrobiska, robią pomiary, nawet w miejscach, gdzie nie ma czujników, żeby mieć pewność, że temperatura jest poniżej 33 stopni, a stężenie metanu poniżej 2 proc. Jest to warunek, by na miejsce zdarzenia mogli zjechać członkowie komisji badającej przyczyny. Właściwie dopiero w tym momencie kończy się akcja ratunkowa. – Członkowie komisji również wchodzą w towarzystwie ratowników, ponieważ są tam rzeczy osobiste i sprzęt, który trzeba wynieść. To też należy do ratowników CSRS. Przedmioty, które prokurator wskaże, pakujemy, opisujemy i wywozimy na powierzchnię do zabezpieczonych pomieszczeń. Stamtąd prokurator wydaje to do badań w specjalistycznych jednostkach – tłumaczy inżynier Syty.

Do czwartku 24 września, gdy komisja mogła w końcu zjechać na dół na wizję lokalną, minął prawie tydzień od wypadku. Pojawiło się podejrzenie, że w tym czasie ktoś mógł jednak poprawić stare czujniki metanu, jeśli były źle ustawione, przez co nie wskazywałyby rzeczywistego stężenia gazu. Tymczasem pierwsza ekipa komisji ustaliła wstępnie, że czujniki były zainstalowane prawidłowo, zatem manipulacja danymi została uznana za nieprawdopodobną. Skąd taka pewność? – Po wybuchu podniósł się obłok pyłu węglowego z pyłem niepalnym i ta mieszanina pokryła wszystkie urządzenia cienką warstwą drobnego ciemnego pyłu. Wchodząc tam po ewakuacji poszkodowanych, już wtedy byłem w stanie powiedzieć, co zostało dotknięte. Każdy, kto by dotknął urządzenia zostawiłby ślad, starłby ten pył. Czujniki, które wiszą w tym wyrobisku, są idealnie opylone. Gdyby ktoś próbował je przesunąć, pozostałyby ślady ingerencji – zapewnia Syty. Podobno pył tak równomiernie pokrył wyrobiska i urządzenia, że komisja potrafi określić nawet, gdzie przerzucano nosze dla poszkodowanych.

Trzy głowy smoka
Ratownicy mówią, że najtrudniej jest wtedy, gdy jednocześnie występują trzy zagrożenia: wysokie stężenie metanu, zagrożenie tąpaniami i zagrożenie pożarowe. Tąpania powstają wtedy, gdy węgiel może skumulować energię, następuje wstrząs, wyrzut zniszczonej struktury węgla do wyrobisk i gwałtowne wydzielenie dużej ilości metanu. Zagrożenie pożarowe istnieje właściwie zawsze, bo węgiel ma skłonność do samozapalenia się. Do stanowisk pracy musi być doprowadzane powietrze. Niestety, tlen wnika też w szczeliny węglowe, co prowadzi do zagrzewania się węgla. I tu jest cały problem: jeśli występuje zagrożenie metanowe, trzeba doprowadzić powietrze, ale to z kolei grozi samozapaleniem się węgla itd. Czy przyczyną ostatniej tragedii była ludzka pomyłka? Ratownicy raczej odrzucają myśl, że ktoś mógł np. zapalić papierosa. – Na początku XX wieku górnicy palili fajki, bo w płytkich kopalniach metan miał możliwość odgazowania. Natomiast dzisiaj, w głębokich kopalniach, gdzie są warstwy nieprzepuszczalne, metan jest uwięziony. Ludzie są tego świadomi – mówią specjaliści z CSRG. Zresztą, komisja zwracała uwagę, czy na dole nie zostały jakieś ślady tytoniu, również w odzieży – i nic takiego nie znaleziono. Drugim tropem są urządzenia elektryczne. Każde z nich jest potencjalnym źródłem zagrożenia. Kopalnia, nawet bez błędu ludzkiego, jest potencjalną beczką prochu.

W chwili zamykania tego numeru „Gościa” pojawiły się informacje o nieprawidłowościach w prowadzeniu ściany wydobywczej. Do takiego wniosku doprowadziły oględziny miejsca katastrofy przez kolejne ekipy komisji. Rzecznik Wyższego Urzędu Górniczego Krzysztof Król zastrzegał, że są to wstępne analizy. Chodzi o to, że chodniki przyścianowe są za długie, a to mogło doprowadzić do gromadzenia się metanu. Śledztwo zapewne nie zakończy się szybko.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.