Trzeba wsiąść do 860

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 39/2009

publikacja 28.09.2009 13:25

Dwa razy w tygodniu o siódmej dziewięć rano wsiadają do autobusu numer 860 do Katowic. – A później z przesiadkami na PKS jedziemy do wybranego kościoła – opowiadają Zuzanna i Joachim Gorowie z Piekar Śląskich.

Trzeba wsiąść do 860 fot. Henryk Przondziono

Nie wyruszają w drogę w soboty i niedziele, bo wtedy autobusy rzadziej jeżdżą. A po co im dodatkowe czekanie na przystankach, kiedy nie są już tak młodzi. Chociaż – jak mówi emerytowany duszpasterz, ks. Franciszek Czernik, mieszkający przy ich parafii Świętej Rodziny – „to jeszcze młode siedemdziesięciolatki”. I sam zaznacza, że ma dopiero 83 lata. Pan Joachim zaprawiał się w jeżdżeniu do okolicznych kościołów już w dzieciństwie: – Od 16. roku życia robiłem na kopalni „Szombierki”. W każdą sobotę z kolegami na mapie ustalaliśmy trasę, do którego kościoła rano pojedziemy na rowerach. Zapałkami mierzyło się, ile kilometrów trzeba przejechać. Nie było autostrad, to skoro świt jechało się, wśród lasów, zajęcy, sarenek.

– Achim, co ty o zwierzętach opowiadać będziesz – przerywa mu żona. – Mów o kościołach. Bo odwiedzanie świątyń, nie tylko w swojej diecezji, ale w całej Polsce, stało się ich życiową pasją. Jeździli do nich z małymi córeczkami – Alą i Beatką. Do sanktuarium w Czernej wózek z młodszą nieśli w rękach. Ale tak na całego zaczęli pielgrzymować dopiero wtedy, kiedy Joachim przeszedł na emeryturę. – Od tego czasu każdy dzień jest niedzielą, no to trzeba iść do kościoła – śmieje się. W zeszytach dokumentujących pielgrzymki na terenie diecezji katowickiej ma 267 pieczątek odwiedzonych parafii. Ostatnio 7 września pojechali do parafii św. Karola Boromeusza w Kryrach, w powiecie pszczyńskim. – Proszę zobaczyć na 504 stronie – rozkłada schematyzm pan Joachim. W spisie parafii roi się od czerwonych haczyków na marginesie. – To te, w których byliśmy – wyjaśniają.

W muszce i kapeluszu
– Niektórzy twierdzą, żeśmy powariowali, że nie ma mamy co ze sobą zrobić – mówi pani Zuzanna. – „Że też wam się chce” – pokpiwają. A na stare lata biadolą, bo nic z życia nie mieli. Dlatego myśmy zadbali, żeby wcześniej sobie życie ułożyć – podkreśla. Bez tych wypraw nie umieliby żyć. – Wie pani, myśmy nigdy nie byli na wczasach – zwierza się pani Zuzanna. – Małżonek nie może długo w miejscu usiedzieć. Wnuczek się skarży, że z dziadkiem nie ma odpoczynku. Stale rwie się do drogi, choć z powodu cukrzycy trochę trudniej mu chodzić. Kiedy pani doktor zachęcała go do ruchu, opowiedział jej o tych pielgrzymkach. – To już nic nie będę mówić – stwierdziła.

Każdy wyjazd do świątyni ma swoje rytuały. – Człowiek wstaje o wpół do szóstej, potem idzie do piekarskiej bazyliki, gdzie o 6.30 odsłaniają cudowny obraz, a potem na autobus do Katowic. Wcześniej pani Zuzanna pyta męża, gdzie jadą, bo to on opracowuje strategię wypraw. W atlasie KZK GOP sprawdza, gdzie się mają przesiadać, jakimi numerami autobusów jechać i gromadzi informacje o świątyni. Ubierają się wyjściowo. Pani Zuzanna w haftowane i obszywane koronkami delikatne sukienki, które sama szyje. Pan Joachim pod szyją zapina muszkę, do ręki bierze laskę i fajkę, na plecy plecak ze spakowanym schematyzmem diecezji, mapami i rozkładami jazdy, herbatą dla Zuzanny, naparem dibetowit na cukrzycę dla niego i kanapkami, jak na wycieczkę. Na głowę wkłada jeden z kapeluszy ze swojej kolekcji. – On ma ich więcej niż ja – śmieje się żona. Noszą obiad w plecaku, bo tak byłoby za drogo. – Chyba że któreś z nas ma urodziny, to wstępujemy do lokalu – dopowiada.

Matka Boża z kokiem
Zwykle docierają do celu koło południa. Pan Joachim gasi fajkę i na zewnątrz kościoła odmawiają „Anioł Pański”. Chwalą kościoły w Niedobczycach i Rybniku, bo przy dźwięku pozytywki można tam odśpiewać całą modlitwę. – Potem trzeba wejść do środka i podziękować Bogu, żeśmy dojechali – opowiada pan Joachim. Czasem muszą zaglądać do świątyni przez dziurkę od klucza, bo drzwi są zamknięte. – Co ten Pon Bóczek wam zgrzeszył, żeście go tak zawarli? – pytał pan Joachim przy zakratowanym wejściu do kościoła w Sosnowcu. Choć wie, że to ze względu na bezpieczeństwo. – Niekiedy, jak pukamy na plebanię, to może myślą, że to domokrążcy, ale tłumaczymy, że my tylko po pieczątkę – śmieją się. – Wszędzie przyjmują nas dobrze, bo na świecie dużo dobrych ludzi – mówi pani Zuzanna. – A każdy inny – gospodynie, księża, ci, co remontują kościoły.

Czasem księża chcą nas podwieźć. Ale zawsze dziękujemy, bo co to byłaby za pielgrzymka? Idziemy przecież w jakiejś intencji, najczęściej rodzinnej. I choć czasem efektów nie widać, to przecież mogą przyjść i po naszej śmierci. Kiedyś daliśmy radę przejść 10 km, teraz 5, bo Achim o laseczce – opowiada pani Zuzanna. – Człowiek się zmęczy po drodze, że się nie chce kolacji robić – dodaje. – To się w następny dzień nadrobi jakimś obiadem. A za dwa, trzy dni czegoś brakuje i znów się rusza z kanapkami w drogę. Przez lata stali się prawdziwymi znawcami świątyń. Pani Zuzanna zachwyca się Matką Bożą z kokiem, jaki sama lubi nosić, w Nikiszowcu, i Jezuskiem na ramionach św. Józefa w Świętej Rodzinie w Katowicach. – A w Bujakowie było ciemno w kościele i nagle nas cofnęło z wrażenia – opowiadają. – Przy ołtarzu jak żywy stał pomnik Jana Pawła II.

Pikantne z łagodnym
Pan Joachim w zeszycie ma zapisane najważniejsze wydarzenia swojego życia w rodzinnym Bytomiu. Chrzest w kościele św. Anny w 1936, Komunia św. w kościele Świętej Trójcy w 1948, ślub w Świętej Trójcy w 1959. – Miałem wtedy 23 lata, a „Zuzi” 21 – wspomina. To mieszkanie obok dzisiejszego kościoła Świętej Rodziny w Piekarach dostali w 1965 z kopalni „Łagiewniki” i wtedy pożegnali się z Bytomiem. – Myśmy się dobrali, pochodzimy z jednej ulicy – opowiada pani Zuzanna. – On w kościele był ministrantem, ja w Krucjacie Eucharystycznej. Jesteśmy jednego pokroju – wierzący, nasi ojcowie byli górnikami, a matki zajmowały się dziećmi. Sama też została przy córkach. – Matka powinna prowadzić dom, dziś słyszę, jak dzieci mówią, że najważniejsza jest niedziela, bo mama jest w domu – mówi. Oprócz zajęć domowych do dziś ma czas na wyczarowywanie z włóczki kwiatów, ozdób na choinkę i stół. Dostała za nie od zaprzyjaźnionej malarki obraz Matki Bożej Piekarskiej. – To był palec Boży, cud, bo przypadki są tylko w gramatyce – śmieje się pan Joachim. – Kiedyśmy ją wieszali na ścianie, w telewizji między przebojami nagle puścili pieśń „Ave Maria”.

– Mąż musiał pracować także w niedzielę – pamięta pani Zuzanna. – Ale zawsze był na Mszy, no, może czasem się zdrzemnął – dodaje. Kiedy na kilka dni wyjeżdżali odpocząć, odwiedzali też świątynie. – My z nocnikiem dla małych córek pojechali do Gdańska i tam oglądali kościoły – wspomina pan Joachim. A z Beatką w ósmej klasie pojechał do Warszawy i razem modlili się w 14 kościołach. Kiedy przeszedł na emeryturę, kupił książkę o sanktuariach maryjnych i otworzył ją na chybił trafił, żeby wybrać to, do którego pojadą podziękować za lata jego pracy. Padło na Kalwarię Pacławską, która rozpoczęła ich szlak przez Dąbrowę Górniczą, Gietrzwałd, Gidle, Górę św. Anny, Kalwarię Zebrzydowską, Licheń, Świętą Lipkę, Przemyśl i wiele innych miast. Mówią, że w każdym kościele jest ładnie: – Wszędzie ładnie, bo wszędzie Bóg. W nich też widać Boga. Przeżyli razem 50 lat. Kiedy pytam, co jest najważniejsze – „życie” – odpowiada pan Joachim. – Miłość, zgoda, przebaczenie, bo przecież lubimy jeść co innego, on pikantne, ja łagodne, a zawsze trzeba się i w tym dogadać – uzupełnia żona.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.