Rodzice za drzwiami

Piotr Legutko, dziennikarz, działacz oświatowy

|

GN 18/2009

publikacja 06.05.2009 01:10

Debaty, jakie toczą się wokół edukacji sześciolatków, podstawy programowej, nauczania historii w szkole czy listy lektur są bardzo ważne. Ale kampanie medialne „na rzecz” lub „przeciw” niewiele dadzą, jeśli nie wrócimy do zasadniczej debaty o polskiej edukacji jako systemie, który jest niewydolny.

Rodzice za drzwiami fot. STOCKPERTCOM

Mamy dziś do czynienia z sytuacją paradoksalną. Oto państwo broni jak niepodległości administracyjno-biurokratycznego nadzoru nad oświatą, a nie chce, albo nie potrafi prowadzić sensownej polityki edukacyjnej. Pozyskuje od nauczycieli i dyrektorów gigantyczną ilość informacji, ale nie jest w stanie ich wykorzystać. Przeznacza na oświatę ogromne sumy, a w szkołach brakuje pieniędzy na wszystko.

Z dobrą szkołą mamy do czynienia tylko wtedy, gdy na skutek korzystnego układu gwiazd, szczypty tradycji, no i zaradności dyrektora udaje się zgromadzić najlepszy z możliwych zestaw nauczycieli, z którymi dobrze współpracują rodzice. Do takiej szkoły, jak pszczoły do miodu, zlatują się najzdolniejsi uczniowie i już mamy edukacyjny sukces. Nie jest to jednak reguła. Częściej wyjątek. Co do zasady, za wyniki ucznia odpowiada dom. A państwo zajmuje się głównie administrowaniem szkołą, traktowaną jak urząd i zakład pracy nauczycieli. Dlatego w centrum zainteresowania kolejnych ministrów nie jest uczeń, lecz sama instytucja, zaś partnerem do rozmów o szkole nie są rodzice, pracodawcy czy akademicy, lecz wyłącznie związki zawodowe.

Pozorna decentralizacja
Nic zatem dziwnego, że przy nowelizacji ustawy oświatowej najwięcej emocji polityków – poza sprawą sześciolatków oczywiście – budziły dwie kwestie: kto będzie prowadził szkoły i na jakich zasadach będą w nich zatrudniani nauczyciele. Obie traktowane instrumentalnie, politycznie. I nawet nikomu nie przyszło do głowy, że dla rodziców i uczniów, są to kwestie drugorzędne, a sam problem (zagrożenie masową prywatyzacją) jest od początku do końca wydumany. Oświata to nie służba zdrowia. Samorządom, które odpowiadają za prowadzenie szkół, może i nawet marzyliby się partnerzy, którzy za publiczne subwencje braliby sobie na głowę zarządzanie tym kłopotem, ale kolejki chętnych jakoś nie widać. Przyjęty w efekcie politycznych targów przez sejm zapis dotyczący przekazywania szkół jest klasycznym przykładem biurokratycznego absurdu, czego dowodzi uzyskana (chyba drogą losowania?) liczba 70 uczniów, ustanowiona jako granica uspołecznienia szkoły.

Jak zwykle zrobiono wiele, by wszystko zostało po staremu. Wózek dalej będą ciągnąć samorządy, choćby miały sto lepszych pomysłów na inne zorganizowanie oświaty na własnym podwórku. Już próbowano to robić poprzez partnerstwo publiczno-prywatne, fundacje i stowarzyszenia, przekazywanie szkoły bliżej rodziców, tak, by niemałe przecież pieniądze na edukację lepiej wykorzystać. Wszystkie te próby skończyły się dzięki skutecznej kontrofensywie związków i administracji oświatowej. Pomysł podzielenia się odpowiedzialnością za szkołę uznano za sprzeczny z prawem. I to mimo niezbitych dowodów, że można i warto się dzielić, jakich dostarczył sukces edukacyjny kilkuset wiejskich szkół wskrzeszonych (po formalnej likwidacji) przez stowarzyszenia rodziców.

Akcja „ratujmy maluchy” nikomu nie dała do myślenia, więc za chwilę ruszy akcja „ratujmy szkoły”. Przed aparatem państwa. Kiedy porównuje się wyniki testów kompetencyjnych w różnych regionach kraju z ostatnich kilku lat, można dojść do wniosku, że przepaść między Polską A i B nie tylko się nie zmniejsza, ale pogłębia. Edukacja w ogóle nie działa w Polsce popegeerowskiej, na terenach pozbawionych dobrej infrastruktury, a przede wszystkim zakorzenienia mieszkańców. Tu państwo poniosło sromotną porażkę. Główną przyczyną tej porażki jest niemożność wprowadzania rozwiązań niekonwencjonalnych w środowiskach, gdzie biurokratyczny styl działania się nie sprawdza.

Teraz też jedyną receptą na wyrównanie szans dzieci na wsi, jaką ma rząd, jest obniżenie wieku szkolnego. Od czasów ministra Stelmachowskiego, który chciał postawić na dobrych nauczycieli, a złym pogroził laską, nic się nie zmieniło. Nieśmiałe próby dowartościowania najlepszych i pożegnania się ze słabymi zakończyły się fiaskiem. Wygrała związkowa idea: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego (i każdemu po równo). A zakładnikami tej politycznej poprawności są nasze dzieci. Niedouczonemu i niezrównoważonemu lekarzowi raczej nie powierzylibyśmy malucha. Złym nauczycielom powierzamy… albo rozpaczliwie szukamy placówki, gdzie są dobrzy nauczyciele.

Tylko skąd mamy wiedzieć, która szkoła nie zagraża zdrowiu psychicznemu naszego dziecka? Instynktownie zwracamy się ku tym, prowadzonym przez zgromadzenia zakonne albo stowarzyszenia, ale tam miejsca są zajęte na 10 lat do przodu. Czy to znaczy, że szkoły samorządowe są gorsze? Niektóre tak, a niektóre nie. Tylko wiedza na ten temat jest przed rodzicami skrywana, choć administracja oświatowa ją ma. Po co zatem się takie dane gromadzi? Po co nauczyciele i dyrektorzy torturowani są nie mającą precedensu w dziejach nowożytnej szkoły sprawozdawczością? Czemu służyć mają system egzaminów zewnętrznych, miliony bajtów danych na temat uczniów i szkół, przetwarzanych na miliony sposobów?

Zakłady pracy chronionej
Na zdrowy rozum powinny służyć rodzicom. Tymczasem tak zwana edukacyjna wartość dodana, informująca o tym, jak nauczyciele konkretnej szkoły pracują z uczniem, czy – i o ile – jego wyniki zmierzone na początku cyklu kształcenia różnią się od tych na końcu, pozostaje wartością tajną. Jedyny racjonalny powód istnienia monstrualnej sprawozdawczości nie jest traktowany poważnie. Te dane powinny być dostępne w Internecie czy wręcz zawieszone na drzwiach każdej szkoły. Ale komisje egzaminacyjne, nadzór pedagogiczny i organy prowadzące szkoły wespół w zespół chronią nas przed tą niebezpieczną wiedzą, której upowszechnienie przecież może okazać się brzemienne w skutkach. Dla kogo? Oczywiście nie dla uczniów, ale dla zakładów pracy chronionej, czyli słabych szkół. No bo jak powiedzieć otwarcie, że placówka A jest lepsza niż B? Albo że pani C nie nadaje się do pracy z dziećmi, a pan D nie ma pojęcia o nauczaniu matematyki? A może jeszcze znieść rejonizację, wprowadzić bon edukacyjny, dać równe szanse w dostępie do środków publicznych różnym podmiotom prowadzącym szkoły? Niedoczekanie! To przecież właśnie takim Armagedonem straszono nas przez ostatnie miesiące przy okazji zmiany ustawy oświatowej.

Tylko wspólnymi siłami
Masowy, obywatelski protest przeciw administracyjnemu obniżeniu wieku szkolnego pokazał, że kończy się czas trzymania rodziców za drzwiami, poza systemem szkolnym. Nie można też udawać, że dokonamy kopernikańskiego przewrotu w polskiej edukacji wyłącznie siłami oświatowej biurokracji, nawet jeśli wprowadzimy w niej unijne standardy, a każdego ucznia wyposażymy w laptopa. Nasze państwo – rozumiane jako centralnie sterowana struktura – nie jest w stanie nawet zagwarantować wypełnienia słynnej deklaracji premiera, że żadne polskie dziecko nie wyjdzie ze szkoły głodne. Można to sprawić wyłącznie dzięki operatywności samorządów, rad rodziców, pomocy parafii, sponsorów, organizacji pozarządowych. I wyłącznie „na dole” dzięki programom lokalnym, wspólnotowym. Rząd może (i powinien) takie działania inspirować i stymulować poprzez instrumenty prawne, podatkowe, a na końcu finansowe. Podobnie wygląda kwestia wychowania, kształtowania postaw patriotycznych i obywatelskich. Programy i podręczniki to – nomen omen – podstawa, fundament, ale cały budynek musi być wznoszony wspólnymi siłami. Państwo musi wreszcie otworzyć drzwi szkół (szeroko rozumianych, jako lokalne centra edukacyjne) dla rodziców, dla obywateli. A my wszyscy powinniśmy się tego domagać nieporównywalnie głośniej niż dotąd.

Autor jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”, współautorem Deklaracji Obywatelskiej „Edukacja dla Rozwoju” i członkiem Komitetu Obywatelskiego o tej samej nazwie powołanego w styczniu w Nowym Sączu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.