Rodzina ekstremalna

Jarosław Dudała

|

GN 18/2008

publikacja 06.05.2008 16:34

Prowadzenie rodzinnego domu tylko tym różni się od sportów ekstremalnych, że np. skoki z mostu głową w dół wykonuje się tylko dla siebie. A rodzinny dom dziecka prowadzi się dla innych, najbardziej potrzebujących. Ale skrajne emocje w obydwu przypadkach są równie silne.

Rodzina ekstremalna Małgorzata Połonecka i jej przygarnięte dzieci. fot. Tomasz Jodłowski

Kamienica niedaleko wrocławskiego dworca, stiuki na ścianach i sufitach. W dużym, ładnie urządzonym mieszkaniu Małgorzata i Bogdan Połoneccy prowadzą rodzinny dom dziecka. Ich biologiczni synowie wyfrunęli już z rodzinnego gniazda. Od 6 lat Połoneccy mają 7 przygarniętych dzieci w wieku od 9 do 14 lat. – Jesteśmy małżeństwem harcerskim. Zawsze funkcjonowaliśmy „w stadzie”: harcerskim czy kościelnym. Kiedy w wieku 46 lat miałam przejść na nauczycielską emeryturę, zobaczyłam billboard, zachęcający do prowadzenia rodzinnego domu dziecka – mówi Małgorzata Połonecka. Spośród siódemki jej nowych dzieci czworo ma poważne problemy zdrowotne (upośledzenie umysłowe, epilepsja, porażenie mózgowe). Pięć, sześć wizyt lekarskich tygodniowo to norma. Pierwsze, co tracą prowadzący rodzinny dom dziecka, to znajomi. Odsuwają się, bo przybrani rodzice nie mają czasu na kontakty towarzyskie.

Big Brother
Znika też wszelka intymność. – Ciągle mamy wokół siebie dzieci, przychodzą wolontariusze. Żyjemy jak w Big Brotherze – mówi zastępcza mama. Przybranych dzieci, nawet kilkunastoletnich, nie wolno choćby na chwilę zostawić samych, bo zastępczy rodzic odpowiada za nie tak, jak nauczyciel za uczniów czy wychowawca za kolonistów. Dlatego nawet na zakupy jedzie tylko jeden z małżonków albo cała gromadka. – Jesteśmy bez przerwy razem jak kosmonauci – mówi pani Małgorzata. Urlop? Teoretycznie należy się tyle, ile przewiduje kodeks pracy. Ale żeby wyjechać gdzieś bez dzieci, trzeba im zapewnić opiekę, wysłać na jakieś kolonie. A jaki organizator wypoczynku weźmie na wakacje dzieci, które mają np. epilepsję? Praktyka jest więc taka, że w ciągu 6 lat Połoneccy mieli dla siebie tylko 10 dni, które wykorzystali na pobyt w sanatorium. To było podczas ostatnich ferii zimowych. Dzieci wyjechały wówczas na wypoczynek organizowany przez jedną z fundacji.

Kontrole, kontrole, kontrole
Kolejny jej problem to biurokracja. – Boli nas brak zaufania, że jesteśmy ludźmi odpowiedzialnymi i nie krzywdzimy dzieci. Mamy 5 organów nadzoru: Urząd Wojewódzki, Urząd Miejski, Miejski Ośrodek Opieki Społecznej, Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy i sądy – mówi pani Małgorzata. Jej mąż, zgodnie z prawem, musi mieć pracę poza rodzinnym domem dziecka, więc na nią spada m.in. spisywanie planów pracy z dziećmi (podobnymi do tych, które opracowują nauczyciele) i kart pobytu dziecka (co miesiąc trzeba opisać problemy zdrowotne i szkolne każdego dziecka oraz ich kontakty z rodzicami biologicznymi).
– Kontrole przychodzą często. Mam wtedy 3 dni wyjęte z życia, żeby pouzupełniać dokumentację. A jak już przyjdą, to nawet nie rozmawiają z dziećmi, tylko sprawdzają papiery. Na co dzień nie ma czasu, żeby dbać o całą tę papierologię, bo dzieciaki mają takie deficyty emocjonalne, że mój główny problem jest następujący: kogo teraz przytulić? Z tego powodu lepiej, żeby małżeństwo, które decyduje się otworzyć rodzinny dom dziecka, było bezdzietne albo miało dorosłe dzieci – mówi pani Małgorzata, dodając, że w jednym z rodzinnych domów dziecka zdarzyło się, że nowo narodzone biologiczne dziecko było duszone przez przybrane rodzeństwo.

Mama mnie głodzi
Osobna kwestia to współpraca z nauczycielami. – Trzeba do tego trochę dyplomacji. Bo z jednej strony mówią, że od dzieci trzeba wymagać, ale jak przyjdzie co do czego, to łatwo nabierają podejrzeń, że krzywdzimy dzieci – mówi Małgorzata Połonecka. Przykład? Jedna z dziewczynek była diagnozowana w kierunku anoreksji, bo nie chciała jeść nic poza chlebem z margaryną i cukrem. Wiele trudu kosztowało przybranych rodziców namówienie jej, żeby spróbowała choć trochę mięsa. A w szkole mówiła, że mama ją głodzi i że nie zna smaku mięsa. W końcu, w obecności zapłakanej mamy, przyznała się dyrektorce szkoły, że wymyśliła tę bajeczkę, żeby wywołać sensację wśród koleżanek. Połoneccy generalnie chwalą sobie współpracę z miejskimi urzędnikami, szczególnie z wicedyrektor MOPS-u Beatą Rostocką, ale przyznają, że byli i tacy, którzy na przedstawiane im problemy odpowiadali mniej więcej tak: „Sama pani tego chciała, i jeszcze dostaje pani za to pieniądze”.

Pieniądze
Rodzinny dom dziecka mieści się w lokalu wyposażonym i opłacanym przez miasto. Ono także pokrywa opłaty książeczkowe. Dotacja na każde dziecko wynosi 700 zł miesięcznie. Zastępcza mama dostaje na rękę 2600–2700 zł. Niby to niemało, ale domowe potrzeby są takie, że – jak mówi pani Małgorzata – jej pensja idzie na utrzymanie dzieci, a sama utrzymuje się z tego, co zapracuje mąż. O tych wszystkich problemach niewiele mówi się na szkoleniach dla zastępczych rodziców. – Pamiętam, że w ramach takiego kursu odgrywaliśmy dramę, w której mieliśmy być rodzicami zastępczymi dziecka czarnoskórych narkomanów. Mało to przystaje do naszych realiów – uśmiecha się Małgorzata Połonecka. Czego żałuje najbardziej? Tego, że nie założyła rodzinnego domu dziecka wcześniej, zamiast pracować w szkole czy w przedszkolu. – Teraz czuję się potrzebna, dowartościowana, spełniona – mówi zastępcza mama.

Miasto bez domów dziecka
Dom Połoneckich jest jednym z 21 rodzinnych domów dziecka we Wrocławiu. Osiem lat temu władze miasta postanowiły zrezygnować z dużych domów dziecka na rzecz rodzinnych form opieki. Wicedyrektor MOPS-u Beata Rostocka, która opracowała program tej zmiany, irytuje się, gdy mówię, że projekt się nie udał, skoro parę dni temu Wrocław otwarł jednak duży dom dziecka. – To nie dom dziecka, tylko wielofunkcyjna placówka krótkiego pobytu, nastawiona na przygotowanie dziecka do powrotu do rodziny biologicznej – prostuje dyr. Rostocka.

Przyznaje jednak, że chętnych do prowadzenia rodzinnych domów dziecka jest wciąż za mało. Około 50 starszych dzieci i drugie tyle maluchów czeka na możliwość umieszczenia w rodzinnym domu dziecka. Tymczasem mieszkają we wspomnianej placówce wielofunkcyjnej, placówkach interwencyjnych, zawodowych rodzinach zastępczych, a nawet w swoich rodzinach biologicznych. Co trzeba zmienić, żeby rodzinnych domów dziecka było więcej? – Po pierwsze zwiększyć ich finansowanie – mówi dyr. Rostocka. Jej zdaniem, powinna być też możliwość prowadzenia rodzinnych domów dziecka przez organizacje pozarządowe. Dokładniej mówiąc, taki dom również byłby prowadzony przez małżeństwo, ale stałaby za nim jakaś organizacja społeczna.

A może rodzina zastępcza?
Alternatywą dla rodzinnych domów dziecka są tzw. niespokrewnione z dzieckiem wielodzietne rodziny zastępcze. Jedną z nich jest rodzina Anny i Piotra Duchów z Rudy Śląskiej. Mają 9 dzieci, w tym dwoje rodzonych i 7 przysposobionych. – Czy różnimy się od rodzinnego domu dziecka? Tym, że zarówno pod względem faktycznym, jak i prawnym jesteśmy rodziną, a nie instytucją. Nie mamy firmowej pieczątki ani NIP-u – mówi Anna Duch. W praktyce oznacza to pewne ograniczenia. Na przykład rudzki bank żywności mógłby pomagać ich rodzinie, ale barierą jest właśnie brak owej pieczątki. Bo Duchowie, jako rodzina, nie znajdują się w kryzysowej sytuacji finansowej, która byłaby przepustką do korzystania z banku żywności.

Zasady finansowania rodzin zastępczych są podobne do tych, które rządzą rodzinnymi domami dziecka, przy czym jednak korzystniejsze finansowo są rozwiązania w rodzinnych domach dziecka. Duchowie zwracają uwagę na przepisy, które obniżają kwotę dotacji na dziecko po ukończeniu przez nie 7. roku życia. – Skąd im się wziął taki próg wiekowy? – zastanawiają się rodzice. Podkreślają przy tym, że w kwestiach formalnych wiele zależy od życzliwości odpowiednich urzędników albo jej braku. – Wszystko da się przejść – uważa Piotr Duch, a jego żona dodaje, że mimo trudności chętnie przyjęliby jeszcze 2 dzieci i utworzyli rodzinny dom dziecka. Bo – jak zgodnie podkreślają – większa od problemów jest satysfakcja, płynąca z widoku maluchów wyprowadzonych na życiową prostą; z piątek dziecka, które jeszcze do niedawna ledwo radziło sobie w szkole; z uśmiechu dziecka, które nareszcie ma swój kąt.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.