Europa przelicytowała

Tomasz Rożek

|

GN 05/2008

publikacja 05.02.2008 11:59

Tym razem przesadzono. Polska nie jest w stanie sprostać wymaganiom stawianym przez Komisję Europejską. Europa też, no chyba że sięgnie do kieszeni podatnika.

Europa przelicytowała Elektrownie wiatrowe najlepiej sprawdzają się na północy Europy, a słoneczne na południu. W Polsce na pewno ani jedne, ani drugie nie rozwiążą kryzysu energetycznego fot. Agencja Gazeta/Michał Jasiulewicz

Gospodarka to system naczyń połączonych. Wszystko tutaj zależy od wszystkiego, a mały ruch w jednej dziedzinie oznacza trzęsienie ziemi w innej. Unia Europejska chce do 2020 roku emitować o 20 proc. mniej dwutlenku węgla niż teraz oraz do 20 proc. zwiększyć udział energii pochodzącej ze źródeł odnawialnych. Kryteria, jak obciążyć poszczególne kraje, opracowała Komisja Europejska. Do 2020 roku Polska ma produkować aż 15 proc. energii ze źródeł odnawialnych. Dzisiaj produkujemy powyżej 7 proc. Według wielu ekspertów, nasza gospodarka nie sprosta tak wyśrubowanym wymaganiom. Zresztą nie tylko nasza.

Jak to z limitami było…
Unia zaczęła nakładać limity na ilość emitowanego CO˛ już kilka lat temu. Przyznane na okres 2005–2007 wypełniliśmy nawet z nawiązką. W roku 2005 wyemitowaliśmy o 36 mln ton mniej CO˛, niż mogliśmy. Gdybyśmy teraz produkowali tak mało dwutlenku węgla co wtedy, nawet bardziej restrykcyjne normy na okres 2008–2012 byłyby spełnione. Kłopot polega na tym, że produkujemy więcej. Winę ponoszą… pogoda i pędząca gospodarka. Pogoda dlatego, że 2005 rok był wyjątkowo ciepły. W efekcie zapotrzebowanie na energię było dużo mniejsze. Druga sprawa, to obecny wzrost ekonomiczny. Potrzebuje on pożywki, a tą jest energia. Można oszczędzać, można też zwiększać efektywność, ale rosnącego w tempie kilku procent rocznie zapotrzebowania na energię w ten sposób nie da się zaspokoić. W polskich warunkach ilość produkowanej energii natychmiast przekłada się na ilość emitowanego do atmosfery CO˛. Przytłaczającą większość elektryczności produkujemy, spalając paliwa kopalne, głównie węgiel.

Na lata 2008–2012 wystąpiliśmy o limit na poziomie 284,6 mln ton CO˛ średnio w roku. Dostaliśmy pozwolenie na 208 mln ton, czyli prawie o jedną trzecią mniej. Jeszcze poprzedni minister środowiska prof. Jan Szyszko twierdził, że nie zmieścimy się w tym limicie. Sprawę zaskarżył do Trybunału Europejskiego. Ten nie chciał się zgodzić na przyspieszenie procedury i rozpatrzy ją już w czasie obowiązywania nowych przepisów. Nowy rząd też twierdzi, że w tak restrykcyjnych limitach się nie zmieścimy. Polskie wysiłki, by Bruksela dała nam wyższe limity, to nie kwestia głupiego uporu. To sprawa dla naszej gospodarki niezwykle istotna. Jeżeli restrykcyjne wymagania zostaną utrzymane, będzie nas to kosztowało obniżenie o przynajmniej 1 proc. wzrostu gospodarczego i wzrost bezrobocia. Poszybują także ceny, m.in. za prąd elektryczny, za mieszkania i za produkty rolne. Podobną sytuację ma wiele innych państw. Do Trybunału Europejskiego decyzję Komisji w sprawie limitów zaskarżyły m.in. Łotwa i Czechy.

…a jak z energią odnawialną
KE zadecydowała, by Polska do 2020 roku podwoiła ilość produkowanej energii odnawialnej. Zdaniem wielu specjalistów, to w naszych warunkach niemożliwe. Dyrektor departamentu zmian klimatu w Ministerstwie Środowiska Mikołaj Budzanowski mówił, że wyznaczony Polsce limit jest zbyt ambitny. To samo potwierdzał były premier, a dzisiaj europarlamentarzysta, prof. Jerzy Buzek. Według niego, maksymalny udział energii odnawialnej w całkowitej produkcji energii w Polsce będzie o kilka procent niższy, niż wymaga tego Komisja Europejska. Całą sprawę inaczej ocenia szef Komisji Europejskiej José Manuel Barroso. – Propozycje są ambitne, ale do osiągnięcia – powiedział. Jego zdaniem, koszty wprowadzenia tego planu mają być niewielkie. Nie więcej niż 0,5 proc. PKB Unii. – To około 3 euro tygodniowo na głowę Europejczyka – obliczał Barroso. No właśnie, wypowiedź szefa europejskiego „rządu” doskonale pokazuje problem. Pieniądze na zrealizowanie ambitnego (a może lepiej powiedzieć: utopijnego?) planu będą pochodziły z kieszeni obywateli. I to w podwójny sposób. Na pewno podrożeje energia. Te podwyżki mogą wynosić nawet kilkanaście procent. Firmy produkujące prąd nie są zmartwione wchodzeniem w życie nowych przepisów. Swoje koszty przerzucą na klientów. Skoro podrożeje energia, podrożeje wszystko, co w Europie jest produkowane. Ale droższe będą także produkty spoza Unii Europejskiej. To zupełnie nowy pomysł – cło na CO2.

Cłem w CO2
Dodatkowe opłaty mają obejmować produkty z tych państw, które – zdaniem Unii – nie przejmują się emisjami CO2 do atmosfery. Jakie będą kryteria oceny? Nie wiadomo. Nie brakuje nawet głosów, że wprowadzenie takich regulacji byłoby niezgodne z regułami Światowej Organizacji Handlu. Jeżeli Unia wprowadzi nowy system ceł, podrożeją także produkty z Azji czy USA. Słuchając wypowiedzi brukselskich urzędników na temat clenia niektórych produktów, można by pomyśleć, że Unii chodzi o promowanie proekologicznych zachowań u swoich handlowych partnerów, o nagradzanie tych, którzy ekologią się przejmują i karanie tych, którzy są ekoignorantami. Tak naprawdę gra toczy się o coś znacznie istotniejszego. O przetrwanie. Unia musi ratować swoją gospodarkę.

I to szybko. Konkurencyjność europejskiej ekonomii szybko spada, bo realizacja ekologicznych zobowiązań kosztuje znacznie więcej, niż się powszechnie wydaje. Produkty unijne są dużo droższe, niż produkowane gdzie indziej. A kupowanie ich za granicą oznacza wspieranie innych gospodarek. To musi skutkować wzrostem bezrobocia, a więc zwiększonymi wydatkami budżetowymi państw wspólnoty. Z drugiej strony jak nie kupować za granicą, skoro różnice w cenach mogą być naprawdę duże. Finansowy dziennik „Financial Times” obliczył, że wprowadzenie ekologicznego pakietu zwiększy koszty europejskich firm chemicznych, cementowni i hut stali od 5 do nawet 48 proc.

Jeżeli z jakichś powodów (np. prawnych) cła na produkty wytwarzane w krajach nieekologicznych nie zostaną wprowadzone, Bruksela będzie musiała wymyślić inny system zabezpieczenia europejskiej gospodarki. Bez dodatkowego wsparcia europejski koń nie pociągnie długo. Całą sytuację bardzo trafnie podsumował prof. Jerzy Buzek: – UE odpowiada za 14 proc. światowej emisji CO2. Nie uratujemy planety. Narzucane limity zapewnią nam spokój sumienia, ale zarżną przemysł. W ten sposób możemy wręcz dać innym przykład, że ten, kto ogranicza emisję CO2, ten przegrywa – ostrzegł.

Pakiet unijnych reform ekologicznych jest na tyle restrykcyjny, że nie do końca wiadomo, czy w ogóle realny. Polska jest krajem specyficznym. Rozwijamy się, produkujemy prawie całą energię, spalając węgiel, a na dodatek nasze położenie geograficzne nie pozwala na produkcję dużej ilości energii odnawialnej. To wszystko brukselskich urzędników niewiele obchodzi. Według nich, statystyczny Polak w latach 2008–2012 może emitować 5,4 tony CO2, podczas gdy Niemiec – 5,5 tony, a Czech prawie 9 ton. Na tym tle najbardziej ekologicznym krajem wydaje się Francja. Tam wystarczą 2 tony CO2 na mieszkańca.

Skąd tak drastyczna różnica, skoro Francja produkuje z odnawialnych źródeł mniej więcej tyle energii, ile Polska? Odpowiedź jest prosta, resztę wytwarza w reaktorach jądrowych, które nie emitują do atmosfery niczego. Przykład Niemców, inwestujących od lat miliardy euro w odnawialne źródła energii, i Francji, która nie stawia na wiatraki i elektrownie słoneczne, doskonale pokazuje problem. Z wyjątkiem krajów południa kontynentu i północy, czyli miejsc, gdzie jest dużo słońca i dużo wiatru, inwestowanie w odnawialne źródła energii ma się nijak do obniżania emisji CO2. Kłopot w tym, że w Brukseli niewielu ma odwagę to zauważać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.