Szczęśliwa czternastka

Szymon Babuchowski, zdjęcia Henryk Przondziono

|

GN 14/2010

publikacja 06.04.2010 19:25

Nasze życie jest eksperymentem: jeśli Pan Bóg jest, to nas nie zostawi, bez względu na to, ile mamy dzieci – mówią Katarzyna i Sebastian Kubisowie, rodzice siedmiu dziewczyn i pięciu chłopaków.

Szczęśliwa czternastka

W dziecinnym, „niebieskim” pokoju wielki harmider, bo Jurek „niechcący” rozsypał zawartość pudła z zabawkami. Teraz z Antkiem i dwuletnim Jankiem rzucają w naszego fotoreportera kolorowymi piłeczkami. – Wujku, chodź się bawić z nami w katapulty! – słyszę. I w tym momencie dostaję w głowę piłeczką. – A co Pan tam zapisuje w tym zeszycie: plusy i minusy? – pyta Antek. Kręcę głową, ale w ferworze zabawy nikt nie słucha moich wyjaśnień. Dyskretnie wycofuję się do kuchni, gdzie 17-letnia Zuza pomaga mamie w przygotowywaniu kolacji.

– Duże dziewczyny umieją gotować, wyszkoliłam personel – uśmiecha się mama. Niespecjalnie przejmuje się bałaganem w sąsiednim pokoju. Przy dwunastce dzieci to normalka. Kiedyś dowcipni znajomi podarowali jej magnes na lodówkę z napisem: „Nudne kobiety mają nieskazitelnie czyste domy”.

O domu Kubisów można powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że jest w nim nudno. Zresztą, na jedno polecenie mamy cała trójka maluchów zaczyna energiczne sprzątanie. Już za chwilę wszystkie rozrzucone zabawki z powrotem lądują w pudle. – Mamo, zamknij oczy! – Jurek prowadzi Kasię za rękę do pokoju. – O, jaki piękny porządek! – A dostaniemy krówkę? – pada chóralne pytanie. I jak tu odmówić takim grzecznym dzieciakom?

Szkoła zaufania
– Dzieci mają tu raj, bo nie mamy sąsiadów – śmieje się Kasia Kubis, mama uroczej dwunastki. Dom, w którym mieszkają w krakowskiej dzielnicy Zakrzówek, uważa za jeden z wielu cudownych prezentów, jakie otrzymali od Pana Boga. Przedwojenną siedzibę wójta Zakrzówka przekazał Kubisom, zupełnie za darmo, znany archeolog prof. Kazimierz Bielenin. Sam przeprowadził się do mniejszego mieszkania.

Profesor miał tylko jedno życzenie: prosił, żeby go nie sprzedawali, tylko zamieszkali w nim sami. – Oczywiście spełniliśmy tę prośbę, choć potencjalni kupcy obiecywali, że za pieniądze ze sprzedaży moglibyśmy kupić pod Krakowem dwa takie domy – mówi Sebastian Kubis, mąż Kasi.

Dom otrzymali akurat w tym momencie, w którym był najbardziej potrzebny. Mieszkali wtedy w wynajętym mieszkaniu w kamienicy. – Gdy urodziła się Magda, nasze ósme dziecko, nie mieliśmy nawet gdzie wstawić kolejnego łóżeczka – opowiada Sebastian. – Takie momenty niepewności też pojawiają się w naszym życiu. Nie jest tak, że ślepo ufamy. Zawsze gdzieś czai się wątpliwość, czy uda nam się przekroczyć kolejną barierę. Ale codziennie przekonuję się, że każde dziecko rodzi się z bochenkiem chleba pod pachą.

Żyją z dnia na dzień, starają się zbyt wiele nie planować. Jeśli czegoś naprawdę potrzebują, to na tę rzecz wydają zarobione pieniądze. – Nie mamy żadnego zabezpieczenia finansowego na koncie – mówią. – Ale pieniędzy jest zawsze tyle, ile trzeba.

Szkoła modlitwy
On astrofizyk, ona prowadzi biuro tłumaczeń z języka włoskiego. Poznali się na studiach fizycznych. Kasia już wtedy była w neokatechumenacie. – Moi rodzice weszli do wspólnoty 35 lat temu. To im zawdzięczamy stan osobowy naszej gromady – twierdzi. Sama pochodzi z rodziny, gdzie było pięcioro dzieci. – Ja miałem tylko jedną siostrę, więc musiałem zmienić swój stereotyp rodziny – uśmiecha się Sebastian.

Kasia od początku wiedziała, że jej przyszły mąż też musi być w neokatechumenacie. Dlatego zaprosiła Sebastiana do wspólnoty. – W tamtym czasie słyszałem niezbyt pozytywne opinie o Drodze Neokatechumenalnej, ale postanowiłem sam się przekonać. I zostałem – opowiada Sebastian.

Wiosną poszedł na katechezy, a już jesienią brali ślub. Dziś we wspólnotach jest też najstarsza czwórka ich dzieci. 16-letnia Emilia właśnie ma na piętrze spotkanie ze swoją wspólnotą. – Widzimy, że to ich wybór – mówi mama. – Bardzo nas to cieszy, bo sami dużo od Drogi dostaliśmy i dostajemy.

W niedzielne przedpołudnia siadają całą rodziną przy stole do „laudesów”. – To modlitwa psalmami, połączona z czytaniem Ewangelii i dzieleniem się tym, co słowo Boże do nas mówi – tłumaczy tata. - Maluchy przeglądają wtedy Biblię z obrazkami, a ja z nimi rozmawiam. Jest dużo śpiewu, dziewczyny przynoszą skrzypce, tamburyny, kastaniety. Sam dzięki tej modlitwie nauczyłem się grać na gitarze. To stały element niedzieli. Choć czasami dzieciaki jęczą: „tylko nie laudesy”, to kiedy raz, po małej awanturze, zabrakło modlitwy, wszyscy chodzili smutni. „Co to za niedziela bez laudesów” – słyszeliśmy od dzieci.

Szkoła przebaczania

Czy potomkowie Kubisów też założą takie liczne rodziny? Najstarsza córka Zuza ma nadzieję, że tak. Nawet jeśli wielu rzeczy musiałaby sobie odmówić. W tak dużej rodzinie człowiek ciągle uczy się przebaczania – podkreślają Kubisowie. – Jeśli powstanie spór, to, z wyjątkiem ewidentnych sytuacji, raczej nie staramy się rozstrzygać, kto jest winien – mówi Kasia. – Dzieci idą do pokoju i mają czas, żeby się pogodzić. To doświadczenie wyniosłam z domu rodzinnego. Nie twierdzę, że było tam idealnie, zdarzały się konflikty, ale rodzice zawsze się jednali.

– Ja też uczyłem się tego od teściów – potwierdza Sebastian. – Ojciec Kasi ma bardzo silny charakter, np. kiedy jedzie samochodem, nie lubi, aby go ktokolwiek wyprzedzał. A jednak jeśli jest jakiś konflikt, umie przeprosić. Sam doznałem od teściów przebaczenia, bo kiedy się pobieraliśmy, Kasia była już w ciąży. Najpierw usłyszałem: koniec ze studiami, idziesz do pracy! Ale potem doświadczyłem od nich wiele pomocy. Kiedyś usłyszałem, że jestem najukochańszym zięciem… Sebastian przyznaje, że nie od razu był zdecydowany na małżeństwo. – Jak każdy facet chciałem mieć więcej wolności – mówi. – Dopiero katechezy pomogły mi podjąć decyzję. Nasze początki były burzliwe i trudne – przyznaje.

Szkoła życia

Trudno było też parę lat później, kiedy przy operacji tętniaka mózgu lekarze naruszyli Kasi nerw okoruchowy. Przyszło zapalenie rogówki, a ta część oka, która zazwyczaj jest biała, stała się zupełnie czerwona. – Tego samego dnia, kiedy byliśmy u okulisty, okazało się, że jestem w ciąży z Wiktorią – opowiada mama. – Istniało niebezpieczeństwo, że oko będzie do usunięcia, w końcu lekarz zaproponował mi, bym „rozważyła utrzymanie ciąży”. Więc rozważyliśmy – ale zmianę lekarza.

Dzięki znajomości języka włoskiego Kasi udało się nawiązać kontakt ze szpitalem miejskim w Wenecji, który specjalizował się w leczeniu rogówki. Szpital zastosował mało wtedy znaną w Polsce terapię łzami z surowicy. – Dopiero w Wenecji okazało się, że przyczyną moich problemów jest niedomykalność oka. Wystarczyło zaklejać na noc oko, żeby rogówka się nie wysuszała, a w dzień zakrapiać ją surowicą. Po dwóch dniach oko na powrót stało się białe… – Coraz więcej mamy powodów do wdzięczności Bogu za naszą historię – podsumowuje Kasia. – Nasze życie jest eksperymentem: jeśli Pan Bóg jest, to nas nie zostawi, bez względu na to, ile mamy dzieci. Oprócz zaufania Jemu nie mamy nic, bo gdzie pójdziemy? Jedno możemy powiedzieć na pewno: On nigdy nas nie zawiódł.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.