Władca śniegu

Weronika Gurdek, współpracowniczka "Małego Gościa"

|

GN 36/2009

publikacja 03.09.2009 15:31

Jasiek Mela, pierwszy niepełnosprawny zdobywca biegunów Ziemi, niewidomy Łukasz Żelechowski i walczący od 20 lat z nowotworem Piotr Pogon zdobyli najwyższy szczyt Kaukazu – Elbrus. Ich wyprawie patronował „Gość Niedzielny”.

Władca śniegu Niewidomego Łukasza prowadzili Marcin i Paweł fot. JAN MELA

Elbrus to kraina śniegu. Jesteś na granicy wyczerpania, a wkoło ciebie szaleje zamieć. Padasz i po kilku minutach jesteś pod śniegiem. Znikasz. Rocznie na Elbrusie ginie około dwudziestu osób. Tuż po naszej wyprawie w lawinie na sąsiedniej górze zginęło dwóch Ukraińców. To jest prawdziwe igranie z żywiołem – wspomina Jasiek Mela. Elbrus (5642 m n.p.m.), najwyższy szczyt Kaukazu, zaliczany do Korony Ziemi, uchodzi za stosunkowo prostą górę, na którą wejście nie nastręcza wyjątkowych trudności wspinaczkowych. Wyprawa fundacji Jaśka Meli „Poza Horyzonty” pokazała, że „łatwe góry” nie istnieją. Choć przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem i wszyscy uczestnicy stanęli na szczycie, to jednak w ich relacjach wiele jest momentów grozy. Jednym słowem – było ciężko.

Tupolew gotowy do startu
Wyprawa rozpoczęła się w Warszawie. Dzień przed odlotem cała ekipa ostatni raz sprawdziła sprzęt. Rosyjskie linie lotnicze dają dwudziestokilogramowy limit na bagaż, a za każdy dodatkowy kilogram każą słono płacić. – 25 lipca o godzinie 15.00 rosyjskiego czasu wylądowaliśmy w Moskwie – opowiada Łukasz Żelechowski. – Tam czekała nas przesiadka na samolot do Mineralnych Wód. Mieliśmy okazję polatać 40-letnim Tupolewem! Na miejscu przywitał nas ponad 30-stopniowy upał. Poczuliśmy się jak na wczasach w Hiszpanii. W końcu to podobna szerokość geograficzna – śmieje się Łukasz. Jeszcze tego samego dnia do ekipy dołączył operator telewizyjny. – Nazajutrz pojechaliśmy do Tereskola. To mała miejscowość położona u stóp Kaukazu. W Tereskolu podeszła do nas kobieta i zaoferowała wynajem mieszkania na czas wyprawy. Jak się później okazało, jej wujek był pierwszym Bajkarem, który zdobył Mount Everest. Dla nas to była świetna motywacja do dalszego działania! Sprawami organizacyjnymi w czasie wyprawy zajmował się Piotr Pogon. – Rosja to kraj, w którym jedyną sprawczą moc ma papier, a jedyną władzę – mundurowy. Musieliśmy się z tym liczyć. W miejscowych urzędach załatwiliśmy tzw. obir, czyli tymczasowe zameldowanie, oraz pozwolenie na działalność w strefie przygranicznej. Oczywiście za każdy taki glejt trzeba płacić. Nie ma zmiłuj – opowiada Piotr.

Czeget, czyli aklimatyzacja
Kolejny dzień wyprawy ekipa przeznaczyła na wyjście aklimatyzacyjne na Czeget (3600 m n.p.m.). – Na wysokość 3000 m wjechaliśmy kolejką, kolejne 600 m przeszliśmy już pieszo. Na Czeget wchodzą wszyscy, którzy później idą w wyższe partie Kaukazu. Chodzi o to, żeby stopniowo przyzwyczajać organizm do wysokości. Na górze spotkaliśmy grupę Rosjan, których przewodnik nagle wyciągnął saksofon i zaczął grać! – wspomina Jasiek Mela. – Ale równocześnie czuło się obecność wojska. Czeget to pogranicze z Abchazją, niedaleko Gruzja. Widzieliśmy posterunki żołnierzy, którzy stali w wykopanych jamach, wściekli na wszystkich dookoła – dodaje Piotr. Po powrocie do Tereskola zaczęło się gorączkowe sprawdzanie prognoz pogody. – Nie wyglądało to dobrze. Większość prognoz zapowiadała deszcz i tylko krótkie okno pogodowe. Nie mieliśmy więc czasu do stracenia. Musieliśmy ruszać zaraz następnego dnia. I jak najszybciej znaleźć się na górze – wspomina Piotr.

Panowie, wchodzicie?
Z Tereskola, położonego na wysokości 2200 m n.p.m., można się dostać na wysokość 3750 m n.p.m., do tzw. Beczek na zboczu Elbrusu. – Rosjanie zbudowali tam kolej linową. Między kolejnymi stacjami: Azau, Krugozor i Mir, kursuje wagonik podobny do tego na Kasprowy Wierch. A do Beczek wyjeżdża wyciąg krzesełkowy – wyjaśnia Łukasz. – Dlaczego Beczki? To jedna z większych atrakcji Elbrusu. Nazwa wzięła się od beczek po paliwie rakietowym i obecnie służą one za schron dla turystów! – Jest tam nawet całkiem przytulnie – uśmiecha się Łukasz. – Następnego dnia wyszliśmy do kolejnej bazy, na wysokość 4100 m n.p.m., która położona jest obok ruin dawnego schroniska Priut 11. Rozbiliśmy obóz. Przyszła taka wichura, że o mało nie porwało nam namiotów. Do przedsionków nasypało 40 cm śniegu, przymroziło butle z gazem. O 2.00 w nocy ruszyliśmy na szczyt. Ratrak wywiózł nas do Skał Pastuchowa (4700 m n.p.m.). Widoczność była ograniczona do półtora metra. Rosjanin, który prowadził ratrak, popatrzył na nas znacząco i zapytał: „Panowie, wchodzicie?”.

Gdybyśmy wtedy poszli, wyprawa mogłaby się skończyć tragicznie – przyznaje Piotr. – Wróciliśmy do obozu. O 5.00 nad ranem wichura trochę zelżała i ruszyliśmy ponownie. Było bardzo ciężko. Ja szedłem na nartach skitourowych. Dwa razy wiatr uniósł mnie razem z plecakiem i nartami do góry i rzucił o ziemię. Pozostali szli w rakach. Łukasz był związany liną z Pawłem i Marcinem, Jasiek szedł z Bogdanem. Na wysokości 5300 m spotkaliśmy się wszyscy. Pogoda trochę się poprawiła. O godz. 13.20 razem z Ewą Nowak wszedłem na szczyt. Nie mogłem w to uwierzyć – opowiada Piotr. – A my musieliśmy zawrócić – mówi Jasiek. Na wysokości 5300 m n.p.m. byliśmy już skrajnie wyczerpani. Twarze mieliśmy poranione od wiatru, który był tak silny, że przy mojej posturze, czułem się jak latawiec, tak mną rzucało. Łukasz w pewnym momencie zaczął zasypiać. Zbliżaliśmy się do granicy zagrożenia życia, więc musieliśmy odpuścić. Od szczytu dzieliła nas już niewielka odległość, ale tam się niewyobrażalnie wolno idzie – dziesięć kroków i odpoczynek. Po tym pierwszym ataku bałem się, że nie uda nam się zdobyć Elbrusu. Zrobiliśmy sobie jednak dzień przerwy w obozie. Pogoda się poprawiła. Drugi atak szczytowy trwał 17 godzin. Łukasz szedł i modlił się o siłę, a ja po prostu płakałem z bólu. Obtarłem sobie nogę, miałem kontuzję i każdy krok to był ból. W końcu weszliśmy na szczyt. Przed powrotem do Polski uczestnicy wyprawy spędzili jeszcze kilka dni w Rosji. – Bardzo się ze sobą zżyliśmy. Na takich wyprawach poznaje się ludzi. Trudne sytuacje odsłaniają prawdę o nas. Świetnie się nam razem szło. Bardzo pomaga poczucie humoru. Chciałbym też docenić udział Bogdana, Marcina i Pawła w wyprawie. Bez nich nic by się nie udało – zaznacza Jasiek.

Tata, ty to jesteś agregat!
Gdy słucha się relacji z wyprawy, nasuwa się pytanie: po co? Po co narażać życie swoje i innych, żeby wejść tak wysoko? Jeśli ktoś nigdy nie był w górach, nigdy tego nie zrozumie. Zdobycie pięciotysięcznika przez pełnosprawną, zdrową osobę jest wielkim sukcesem. Tym bardziej więc niezwykłe jest wejście Piotra, Jasia i Łukasza, z których każdy zmaga się z dodatkowymi barierami. Jasiek Mela jest pierwszą osobą bez dwóch kończyn, która weszła na tę górę, a Łukasz Żelechowski pierwszym niewidomym. Pierwszym niepełnosprawnym Polakiem, który wszedł na Elbrus, jest Krzysztof Gardaś. Dla Piotra Pogona, który od wielu lat zmaga się chorobą nowotworową, najważniejsza jest reakcja syna. – Mam ogromną satysfakcję z tego, że mój syn mnie obserwuje i mówi: „Ojciec, ty to jesteś agregat!”. To mi bardzo pomaga. Dzwonią też osoby, które mają problemy onkologiczne, i mówią, że to, co robię, dodaje im wiary w to, że nowotwór nie jest wyrokiem. To oczywiste, że taka wyprawa jest ryzykowna. Są kryzysy, problemy, jest zwykła fizjologia i wiele innych ograniczeń. Wierzymy jednak, że ten wysiłek ma sens – przekonuje Piotr. – Przekroczyliśmy kolejne granice – mówi Jasiek. – Bo to nawet nie chodzi o widoki, o to, żeby mieć Elbrus na koncie, ale przede wszystkim o zmaganie ze sobą. Przeżycie tej bliskości granicy własnej wytrzymałości. Co będzie dalej? Zobaczymy. Moja fundacja na pewno nie będzie zajmować się wyłącznie organizacją wypraw. Teraz czekają nas bardziej przyziemne zadania. Na razie cieszymy się, że się udało – weszliśmy na Elbrus. I wróciliśmy z tarczą!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.