Ze Starej Wsi do miasta Warszawy

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 10/2007

publikacja 07.03.2007 21:27

Tak na oko co trzeci mieszkaniec Starej Wsi nazywa się Nycz. Kazimierzów Nyczów też jest wielu. Dlatego w wiosce wielkie święto. Jeden z nich został arcybiskupem metropolitą warszawskim

Ze Starej Wsi do miasta Warszawy Henryk Przondziono

Tu jest najwięcej Nyczów, Marklów, Mynarskich – wylicza Jan Formas, sąsiad arcybiskupa. Mieszka przy Wspólnej, a arcybiskup przy Spacerowej. Rozmawiamy na cmentarzu przykościelnym, gdzie zaglądają przychodzący na Mszę w święto Kazimierza Królewicza. Dzień po nominacji ich rodaka, który dziś obchodzi imieniny. – Św. Kazimierz z dynastii Jagiellonów jest prawie współpatronem naszego kościoła Podwyższenia Krzyża Świętego – mówi proboszcz Grzegorz Then. – Jego wizerunek zdobi zasłonę obrazu Matki Bożej Starowiejskiej. Może stąd to tak popularne imię?

– Gdzie jest grób rodziców arcybiskupa? – pytam. – Pęcinów? – zastanawia się Formas. – To taki przydomek, żeby miejscowi rozpoznali, który to Nycz – tłumaczy i schodzi w dół cmentarza. – Czy wziął się od pęcin końskich, czy od jazdy na targ do Będzina, nie wiadomo. – Tu leżą – pokazuje nam grób Walerii i Franciszka jakiś mężczyzna. – To najbliższy sąsiad arcybiskupa, mieszkał przy Spacerowej, 150 metrów od niego – przedstawia go mój przewodnik. – W podstawówce chodzili do jednej klasy i siedzieli w jednej ławce. – A jak się pan nazywa? – pytam jakby coś przeczuwając. – Kazimierz Nycz – słyszę odpowiedź. – A wujek arcybiskupa Kazimierz Nycz zginął pod Monte Casino – dodaje Formas.

Pochyleni przez kościół
Stara Wieś leży obok Wilamowic. A to teren, gdzie przetrwała specyficzna gwara z elementami starobawarskiego. Mówią, że mieszkają tam potomkowie Bawarczyków albo Flamandów, których sprowadził w XIII w. Leszek Otyły. Wioska znana jest w Polsce południowej z hodowli karpi. Kto ma dziurę, to zmienia ją w staw – żartują mieszkańcy. A ich karpie są tłuste, wypasione. Poza tym utrzymują się z rolnictwa. – Ale dziś z 280 koni został 1, a z 500 krów – 20 – mówi ks. proboszcz Grzegorz Then.

– Po czym poznasz starowsiana? – pyta. – Bo jest krzywy od stania w swoim kościele. Kościół w Starej Wsi ma pochyloną podłogę. Na długości 30 metrów opada aż o półtora metra. To prawdziwy okaz drewnianej architektury średniowiecznej z XIV w., rozbudowany w XVI w. Prezbiterium pamięta początki wsi, która w średniowieczu nazywała się Wilamowice Antiqua. (Przedtem była tu świątynia pogańska, archeolodzy znaleźli ceramikę rzymską). Przetrwał najstarszy obraz Ukrzyżowania z XIV w. I też średniowieczne – Matki Bożej Starowiejskiej i Matki Bożej rozmawiającej z św. Katarzyną i św. Barbarą. Oba przemalowane w baroku, kryją pod warstwą farby nieznane, pierwotne twarze i postaci. – Tu się wszyscy nie zmieszczą na powitanie arcybiskupa – martwi się proboszcz. – Odprawimy Mszę pod 33-metrowym krzyżem misyjnym, niedaleko jego domu. Stamtąd rozciąga się piękny widok na krzyże w Trzech Lipkach i na Hrobaczej Łące. Razem tworzą taki trójkąt bermudzki.

Tron przy ołtarzu
Kiedy przed 15 laty ks. Then został tu proboszczem, w drewnianych krużgankach kościoła, zwanych sobotami, odkrył same skarby – zabytkowe księgi, krucyfiksy, obrazy, ornaty. Urządził z nich parafialne muzeum, gdzie sacrum miesza się z profanum, czyli kolekcją broni.

Przychodzili tu nieraz z bp. Nyczem: – Bo jego wszystko ciekawi – opowiada. Przez te lata poznawał jego duchowość: – Jego charyzma promieniuje na rozmawiającego. Potrafi spojrzeć głęboko w oczy i wyprostować pogmatwane myśli. Przy ołtarzu proboszcz postawił „tron biskupa Nycza”. Tu siedział w czasie Mszy po sakrze na biskupa krakowskiego i koszalińskiego. Widać nad nim jego herby biskupie z Matką Kalwaryjską i św. Wojciechem.

Zostało miejsce na kolejny. Ta Matka Kalwaryjska wzięła się stąd, że mały Kazik jeździł z tatą Franciszkiem na misteria Męki Pańskiej. – U nas od 150 lat jest taka tradycja, najpierw wyruszali tam na furach, teraz autobusami – mówi proboszcz. Jak był w Krakowie, do „swojego” kościoła wpadał nieraz niezapowiedziany: – Sam proboszcz był zaskoczony, kiedy biskup czekał rano gotowy do Mszy – pamięta ministrant, 18-letni Maciek Markiel. Sterowane pilotem dzwony parafialnego kościoła odezwały się w południe 3 marca, kiedy ogłoszono nominację ich krajana. A poruszana ręcznie sygnaturka zadzwoniła 5 minut przed uroczystą Mszą w niedzielę. – To największa chwila w naszej 600-letniej historii – powiedział na kazaniu proboszcz.

W ławce z arcybiskupem
W ich dzieciństwie pomarańcze były tylko na święta. Na czereśnie nie chodzili, bo każdy miał swoje. Strzelali z łuku, procy, a jak trzeba było, kosili łąkę przed domem rodziców arcybiskupa, teraz zamienioną w staw rybny. Siedem lat siedzieli w jednej ławce. To ośmiela, żeby dziś do metropolity mówić po imieniu. W zeszytach pisali jeszcze piórem ze stalówką maczaną w kałamarzach z atramentem, tak że ręce często mieli granatowe. Przyszły arcybiskup poszedł rok wcześniej do szkoły, tak jak pozostałe rodzeństwo – siostra Gosia i brat Staszek.

– W naszej klasie było 15 chłopaków i tylko 4 dziewczyny – opowiada Kazimierz Nycz, dziś emerytowany górnik kopalni „Brzeszcze”. – Kazimierz był najlepszy z chłopców, we wszystkim uzdolniony. Czasem dał nam odpisać, a czasem nie... Po szkole tośmy szli na boisko. W trzech, czterech grało się w piłkę. Za młodu kurzyliśmy modne wtedy „żeglarze”. Staliśmy za szkołą, a dziewczyny przychodziły wziąć od nas kilka. Zdarzało się, że potem poskarżyły...

Nie poszedł za lekarza
Ministrantami nie byli, bo w parafii było tylko 4 ministrantów. Ale na religię przychodzili do kościoła. Od wojny do 1966 r. prowadził ją ks. Szczepan Wojtyłko, uznawany za świątobliwego, choć surowego. (Za jego czasów były trzy powołania kapłańskie). Raz, kiedy musiał wyjść, przyszły arcybiskup porwał kościelne chorągwie i odbył z nimi krótką procesję. Zastał go na tym katecheta, który o mało się nie rozpłakał, że chłopak sprofanował świątynię.

W 1958 r. w świetlicy gromadzkiej pojawił się pierwszy telewizor „Turkus”. Wstępowali tam po kościele, żeby zobaczyć wielki świat za jedyną złotówkę. – Zawsze się go pytałem, gdzie myśli iść – przypomina sobie kolega z ławki. – Wymijająco odpowiadał, że za lekarza. Takie to były czasy, o kapłaństwie głośno się nie mówiło. A teraz on taki jak przedtem, po staremu o nas pamięta. W zeszłym roku, w sierpniu, po obiedzie, widzę – Kazimierz jedzie. Godzinkę posiedział. A z cmentarza to nie może wyjść, z każdym się wita, rozmawia. Po ojcu Franciszku ma niesamowitą pamięć. Kiedy we wsi było 400 numerów, to Franciszek pamiętał, kto jak się nazywa, kiedy zawarł ślub, kiedy zmarł. Ja mówię, Kazimierz jeszcze wyżej wyskoczy.

Fotografie zamiast brata
Do domu Stanisława Nycza, brata arcybiskupa, i jego żony Józefy w sobotę zaraz po ogłoszeniu nominacji przybiegli sąsiedzi. Płakali i śmiali się z radości. Na weekend zjechali też synowie – 25-letni Paweł, pracujący w zawodowej straży pożarnej w Bielsku i młodszy o 14 miesięcy Marcin, studiujący w Krakowie na AGH. Mama, jak zawsze, dla Marcina upiekła ciasta. Ale przydały się dla odwiedzających dom dziennikarzy. Pokój gościnny ekspresowo zamienili w biuro prasowe. Przy zastawionym smakołykami stole od półtora dnia nieustannie wymieniają się ekipy prasowe i telewizyjne.

Gospodarze z zaufaniem przyjmują TVP 1 i „Fakt”. – Nie pomyślałam, żeby kogoś nie wpuścić, u nas dla gości drzwi zawsze otwarte – mówi Józefa. A Stanisław żartuje, że brat mógł ich wziąć na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, żeby nie musieli udzielać wywiadów. – Nie lubi pompy, zadęcia – opowiada. – Zawsze zaznaczał „jeden wiersz na powitanie w kościele”. Nie chciał, żeby wieszali jego zdjęcia, zabronił nazywać ulicę swoim imieniem. Jak przyjeżdża do domu, to biorą podrywkę i idą wyciągać ryby ze stawu. Albo Kazimierz siada na łódkę i pływa. Na stole wyjęte z albumów fotografie. Na czarno-białej chłopczyk, może trzyletni, z dużymi, ciemnymi oczami trzyma pompkę do odymiania uli. Na odwrocie poważny napis „ks. biskup”.

– Tata miał 14 uli, Kazik chciał pomagać – śmieje się brat. Na innym stoją z siostrą Małgosią i małym Stasiem. – Sam, jako nastolatek, robił zdjęcia, wywoływał je w ciemni w łazience – opowiada. – A na wakacjach w seminarium pożyczał motor SHL-kę i śmigał po okolicy. – Nie biliście się? – pytam. – Gdzie tam, byłem sześć lat młodszy, nie miałbym szans.

200 Nyczów przy stole
Józefa zrosła się z domem Nyczów przez 26 lat małżeństwa. – Rodzice Waleria i Franciszek byli prości, pobożni, pracowici – opowiada. – Dzieci mają to po nich. Przed szkołą chłopcy szli do pola, po powrocie też. Jak Kazimierz przyjeżdżał na wakacje, zakasywał rękawy i siadał na traktor. Ze starego domu szedł do liceum, ale z nowego do seminarium. Mamy tu jego pokój, przywiózł kilka mebli, jak się wyprowadzał z Kanoniczej w Krakowie. Tu mieszka, jak przyjeżdża – prowadzi nas na piętro. Żeby zrobić miejsce kolegom, zostajemy tu z bratankami metropolity. – Na studiach się nie afiszuję, że mam wujka biskupa – mówi Marcin. – A na mnie koledzy wołali „Biskupek” – śmieje się Paweł. – Aż prawdziwego biskupa Nycza zaprosili na ślubowanie. – Wujek nie był ministrantem, my też nie – opowiadają. – Jak przyjeżdża, to nas podpuszcza jednego na drugiego, chce się jak najwięcej dowiedzieć. Opowiada żarty o mamie i tacie. Albo piłkę idziemy pokopać. – Zawsze też pytał, jak nam idzie w szkole, zachęcał do nauki – mówi Marcin. – Z mojej klasy tylko trzy osoby poszły na studia. Reszta zostaje na wsi. – Nyczów jest dużo nie tylko w Starej Wsi, ale i w Polsce – Józefa pokazuje ich drzewo genealogiczne. – To była inicjatywa Kazimierza, sprosił całą rodzinę, przyjechało 200 osób. – Z dzieckami – dodaje Stanisław.

Chleb arcybiskupa
Na stole pojawia się domowy chleb na zakwasie. Pieczony do dziś według tradycji rodzinnej przez syna brata mamy arcybiskupa, Staszka Mynarskiego i jego żonę Basię. Idziemy tym tropem. Może ten chleb stanie się słynny jak „papieskie” kremówki? Staszek wypieka go w wielkim piecu w piwnicy domu rodzinnego mamy arcybiskupa. – Taki chleb piekła też ciocia Waleria. Kazek, Staszek, Gośka nosili go do szkoły, zobacz jak smakuje – jest bezpośredni, jak kuzyn arcybiskup, szybko przechodzi na „ty”. – Kazimierzowi też bardzo smakuje. Dawniej w rodzinach rolniczych nie było za bogato. U was raz na rok zabijano świnię – zwraca się do Stanisława Nycza. – U nas dwa razy. Nie było gdzie chować mięsa, to wkładali je w garnkach do tego pieca, dusili, przyprawiali, a potem marynowali w słoikach. Staszek pamięta tamten zapach roznoszący się po domu. To był dobry czas. Rodzice zwykle zajęci w polu, zostawali wtedy w domu, można było z nimi pobyć. Podobnie celebrowano pieczenie i ubój u Nyczów. Dlatego zapach domowego chleba i doprawionego ziołami mięsa kojarzy im się z dzieciństwem.

Staszek był jeszcze maluchem, kiedy kuzyn Kazimierz przychodził tu jako student seminarium. – Wydłużały mi się uszy, kiedy szeptem rozmawiali z dziadkiem Franciszkiem, autorytetem rodzinnym – wspomina. – W tle trzeszczało radio „Wolna Europa”, a dziadek przekonywał, że trzeba dokonywać jednoznacznych życiowych wyborów. – To był chłop, który całe życie chodził w białej koszuli – dodaje Basia. – Tylko wolny chłop miał prawo tak się ubierać, codziennie tak świętował wolność.
Wychodzimy przed dom. – To taki teren uporządkowany – mówię rozglądając się po zadbanej okolicy. – Także moralnie – dodaje Staszek. Do kościoła idą parafianie na popołudniowe nabożeństwo. Marcin Markiel otwiera średniowieczne drzwi: – Może to wpłynie na naszą wspólnotę, jakieś nowe powołania będą – zastanawia się.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.