Proszę dotykać eksponatów

Marcin Jakimowicz

|

08.02.2007 13:06 GN 06/2007

publikacja 08.02.2007 13:06

Przy drzewku bawełnianym pracują stuletnie krosna, na ekranie szwaczki narzekają na ciężką pracę, a przebrani w stroje z epoki przewodnicy opowiadają fascynującą historię żydowskiego milionera. W Łodzi ruszyło muzeum w fabryce. Albo raczej fabryka w muzeum.

Proszę dotykać eksponatów Henryk Przondziono

Ci, którym muzea kojarzą się z przeraźliwą ciszą, zmąconą jedynie szuraniem wiecznie spadających filcowych kapci i ostrzeżeniami „Nie dotykać eksponatów”, mogą odetchnąć. Po zapierającym dech w piersiach monumentalnym warszawskim Muzeum Powstania Warszawskiego doczekaliśmy się kolejnej interaktywnej placówki: łódzkiego Muzeum Fabryki. Oba zaprojektował Mirosław Nizio, absolwent architektury warszawskiej ASP i nowojorskiego Fashion Institute of Technology. Artysta wygrał też ostatnio przetarg na zaprojektowanie gdańskiego Muzeum „Solidarności”. Nic dziwnego. Jego prace zadziwiają. Zagospodarowany jest dosłownie każdy metr. Eksponaty nie są zamknięte w szklanych gablotach: można je zobaczyć w ruchu, w ich „naturalnym środowisku”.

W łódzkim muzeum ożyły stare maszyny. Z dala słychać ich charakterystyczny huk. Można dotknąć materiałów włókienniczych, obejrzeć filmy, zdjęcia i pamiątki z okresu działalności zakładów. To miejsce tętni życiem. Muzeum otwarto 27 stycznia, a w ciągu dwóch pierwszych dni przewinęło się przez nie już 2 tysiące osób. Wśród nich sporo starszych kobiet. Kiedyś przez osiem godzin ślęczały w ogromnej ceglanej hali przy krosnach. Wówczas narzekały na ogromny huk, gorąco i 70-procentową wilgotność (by nie rwała się bawełna). Ich chorobą zawodową była głuchota. Dziś wracają do muzeum z ogromnym sentymentem. Biorąc do ręki zwoje bawełnianych nici i strzępy kolorowych materiałów, są wzruszone. Wchodzimy do środka. Wpuszcza nas młodziutka bileterka w XIX-wiecznym stroju. Cena biletu – jedynie dwa złote.

Potworny huk
– Zacząłem tu pracować jako ślusarz 2 lipca 1958 roku – precyzyjnie opowiada Leszek Sośnicki. Jest naszym przewodnikiem po hali. – Sercem galerii są cztery stuletnie działające krosna, tkające materiał. Dzięki nim można sobie choć trochę wyobrazić, jak wyglądała praca, gdy w hali huczało dwa tysiące takich krosien. Jedna kobieta obsługiwała cztery maszyny, a gdy w latach sześćdziesiątych zainstalowano nowsze modele, pracownica odpowiedzialna była za szesnaście krosien. Maszyny sprzed pół wieku ożyły.

Słyszymy hałas wielokrotnie mniejszy niż w czasach, gdy hala tętniła życiem. Ludzie opowiadali, że nawet przechodząc za murem zakładów, trzeba było krzyczeć, by się dogadać. To prawda? – Nie. To przesada – uśmiecha się pan Leszek. Ale rzeczywiście, gdy weszło się na halę, człowiek stawał ogłuszony. I tak dobrze, że muzeum oszczędza zwiedzającym jeszcze jednego – zapachu. Gdy wchodziłem do magazynu, gdzie leżały gotowe tkaniny, z oczu płynęły łzy. Ostry smród chemikaliów, w których płukano bawełnę, wisiał dosłownie w powietrzu – opowiada pan Leszek. Podchodzimy do trójwymiarowego modelu potężnej fabryki i… drzewka bawełnianego. Nie udało się posadzić żywego krzewu, brakowało światła, na jego imitacji wiszą jednak prawdziwe kłębki bawełny. To jedyna imitacja w muzeum. By zadbać o szczegóły, architekt długo chodził po łódzkich antykwariatach i targowiskach.

Wózkiem do pałacu
Muzeum Fabryki dokumentuje historię imperium bawełnianego stworzonego przez Izraela Poznańskiego. Urodzony w 1833 roku w Aleksandrowie Łódzkim syn żydowskiego kupca, prowadzącego na Starym Mieście kram z artykułami korzennymi, został multimilionerem i prawdziwym bawełnianym królem. Zaczynał od zera. Jako nastolatek zbierał stare materiały, jeżdżąc rozklekotanym wózkiem, ciągniętym przez zabiedzonego konia. Jego przeciwnicy kpili, że zamiast konia do wozu zaprzęgał psy.

Mając siedemnaście lat, ożenił się z Leonią Hertz, córką zamożnego warszawskiego kupca. Posag, który wniosła, i przejęty po ojcu sklep sprawiły, że ambitny handlowiec zaczął skupować działki przy ul. Ogrodowej i budować dzieło swego życia: ogromny kompleks przemysłowy. Zaczął handlować perkalem z Rosją. W 1872 zbudował tkalnię, a następne budynki wyrastały jak na drożdżach. W 1889 rewelacyjnie prosperująca firma została przekształcona w spółkę akcyjną. „Towarzystwo Akcyjne Wyrobów Bawełnianych I. K. Poznańskiego w Łodzi” zaczęło być rozpoznawalne w całej Europie.

O niewyobrażalnym bogactwie Żyda krążyły anegdoty. Podobno budując swój przylegający do fabryki pałac, wymyślił, że podłogę jednego z pokoi wyłoży… złotymi rublami. Powstał jednak problem. Widniał na nich z wizerunek cara. Czy ma być on ułożony głową do dołu? W przeciwnym razie trzeba będzie po nim deptać. Poznański zwrócił się do samego imperatora: którą wersję wybrać? Car odpowiedział błyskawicznie: Panie Izraelu, nie widzę przeciwwskazań, ale proszę ruble ułożyć „na sztorc”.

Przemysłowiec zrezygnował z pomysłu.
Początkowo fabryka zatrudniała 70 robotników, a w 1906, sześć lat po śmierci „bawełnianego króla”, już prawie siedem tysięcy ludzi. – To był drapieżny kapitalizm, ale z ludzką twarzą – opowiada pan Leszek. Poznański tuż obok fabryki zbudował osiedle domów robotniczych, dwa wielkie szpitale dla pracowników, stołówkę. Założył dla nich klub sportowy. On nawet specjalnie przeniósł w pobliże firmy kościół – zapala się pan Leszek. Czy można sobie wyobrazić współczesną, świetnie prosperującą firmę, która przenosi w pobliże fabryki kościół? By zaoszczędzić pieniądze, Poznański sam produkował cegły, z których wyrosło prawdziwe włókiennicze miasto. Uruchomił też własną bocznicę kolejową ułatwiającą transport.

W okresie okupacji w zakładach produkowano tkaniny dla wojska niemieckiego oraz części do samolotów. Znacjonalizowana fabryka przybrała nazwę Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Juliana Marchlewskiego, a od 1970 roku znana była jako „Poltex”. W latach 50. pracowało tu aż 12 tys. pracowników, zwłaszcza kobiet. Po 1989 roku, gdy nastąpił ogromy spadek zatrudnienia i produkcji, ogłoszono likwidację przedsiębiorstwa. Potężne puste ceglane budynki zaczynały straszyć. Wykupiła je francuska firma „Apsys” i urządziła tu centrum rozrywkowo-handlowe „Manufaktura”. Jego budowa kosztowała 130 milionów euro. Otwarto hipermarkety, restauracje, puby i kina. Teraz powstało muzeum.

Przędą sobie, przędą
Zwiedzającym towarzyszy muzyka z „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy i cytaty z powieści Reymonta: „Łódź się budziła. Pierwszy wrzaskliwy świst fabryczny rozdarł ciszę wczesnego poranka, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęły się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami niby chór potwornych kogutów, piejących metalowymi gardzielami hasło do pracy. Olbrzymie fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje-kominy majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu – budziły się z wolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię”. Tak wyglądała przed stu laty fabryczna Łódź. Wędruję po muzealnych ulicach: Przemysłowej, Strażackiej, Bawełnianej. Wszystkie stłoczone są w jednej niewielkiej hali. Na ścianie zegar z portierni. Codziennie podbijały w nim karty tysiące pracowników. Ich twarze z fotografii odbijają się w metalicznym wahadle. Wrócili.

Muzeum Powstania Warszawskiego pomyślało o najmłodszych: mogą bawić się w stylizowanym na przedwojenne przedszkolu. Są i ówczesne lektury i miś Czarny Nosek. W Łodzi dzieci oblegają stół z pieczątkami. Bawią się w małych farbiarzy: na długiej płachcie papieru odciskają kolorowe wzory.
W sąsiedniej sali zgromadzono pamiątki po pracownikach zakładu. Sporo eksponatów przynoszą sami łodzianie. Na ekranie archiwalny film o prząśniczkach. Po ośmiu godzinach morderczej pracy w ogromnym huku wracają do starych, odrapanych familoków, by zajmować się swoimi dziećmi. Narzekają.

Wychodzimy z muzeum. Znika miarowy dźwięk tętna krosna. Z głośników sączy się ballada Norah Jones. Wokół sklepy z modnymi ciuchami kuszą przecenami. Na metkach nie znajdziemy już jednak nazwy łódzkich zakładów, ale krótką informację: Made in China. Na miejscu, gdzie pół wieku temu kobiety pracowały w ogromnym upale i huku, dzieci szaleją na łyżwach. Pilnują ich matki popijające lavazzę.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.