Boś ty ludzi bałamucił

Przemysław Kucharczak

|

GN 28/2006

publikacja 06.07.2006 14:50

Przez uchylone drzwi zobaczyłam księdza już z głową w dywanie. Krzyknął do mnie: „uciekaj dziecko do domu, masz małe dzieci!” – mówi Krystyna Stancel i nerwowo zapala papierosa. 30 lat temu widziała, jak funkcjonariusze SB katowali ks. Romana Kotlarza.

Boś ty ludzi bałamucił

Ksiądz Kotlarz, proboszcz z pobliskiego Pelagowa, był przypadkiem w Radomiu 25 czerwca 1976 roku. Zobaczył robotników idących ulicą z protestem przeciw władzom. Stanął więc na schodach kościoła Świętej Trójcy i pobłogosławił ich. Ludzie słyszeli, jak się przy tym modlił: „Matko Najświętsza, któraś pod krzyżem stała, pobłogosław tym dzieciom, które pragną chleba powszedniego”.

Ksiądz w dywan zawinięty
Robotnicy, niepewni, czy władza za chwilę nie użyje przeciw nim broni, byli uszczęśliwieni widokiem błogosławiącego ich księdza. Niestety, chudą sylwetkę w sutannie, kreślącą znaki krzyża nad tłumem, zobaczyli też tajniacy ze Służby Bezpieczeństwa, wmieszani w pochód.

Władza ludowa zemściła się szybko. Milicjanci pobili prawie dwa tysiące aresztowanych ludzi. A pod probostwo księdza Kotlarza w Pelagowie pod Radomiem nocami zaczęła podjeżdżać czarna wołga z pięcioma rosłymi mężczyznami. Dwaj zostawali w aucie, a trzej wyważali drzwi i wchodzili do środka. Tam zawijali księdza w dywan, żeby nie zostawić na skórze sińców, i tłukli go nogą od stołu. Albo bili według kolejki: pierwszy uderzał tak, żeby duchowny zatoczył się na drugiego funkcjonariusza, drugi ciosem podawał go do trzeciego, a ten znowu do pierwszego. I tak w kółko przez pół godziny. – Bijemy cię za to, żeś robotników bałamucił, w głowach im przewracałeś! – powtarzali. I często wracali.

Oddosz, jak bydziesz umioł
Ich nienawiść dziwnie kontrastowała z ciepłymi uczuciami, które ten chudy, uśmiechnięty ksiądz budził u zwykłych parafian. Odwiedzał ich na rowerze, a później na motocyklu Jawa. We wszystkim był bardzo bezpośredni. W ich domach potrafił sam podejść do szafki z jedzeniem i wziąć sobie kawałek chleba. Jadł jednak bardzo mało, bo przeszedł kiedyś ciężką operację żołądka. – Miałam pięcioro dzieci, a on ciągle nam pomagał. Załatwił operację mojej córeczce Stasi – mówi Krystyna Stancel z Pelagowa. – Byłam młoda. To on mi powiedział, jak żyć i jak się w życiu zachowywać. Nauczył mnie szacunku. Nie tylko dla innych, ale też szacunku dla samej siebie. Takich ludzi się na co dzień nie spotyka. Wie pan, co go wyróżniało? On kochał ludzi szczerych – mówi zdecydowanie.

Jan Kwiatkowski z sąsiedniej wsi Trablice zapamiętał, że ks. Kotlarz płakał zawsze, kiedy w parafii umarła matka lub ojciec małych dzieci. I że kiedy się spalił dom sąsiada, to ksiądz wziął go z całą rodziną do siebie na plebanię na całą zimę i wiosnę. – Kupował na lewo węgiel od kierowców. A potem szedł do wielodzietnych rodzin i pytał gwarą: „Ni mosz czym napolić? To przyjedź do mnie wieczorem po węgiel. Oddosz, jak bydziesz umioł”. Jedni mu potem oddawali, a inni nie, ale on o to wcale nie dbał – wspomina.
Pewnie dlatego ksiądz często się spóźniał z dostarczaniem opłat do kurii. I ze spłacaniem licznych grzywien, którymi próbowali utrudnić mu życie komuniści.

Nie chlejta, śpiewajta!
Dzięki bezpośredniemu stylowi bycia ksiądz pogodził w parafii wiele skłóconych rodzin i rozbitych małżeństw. – Zawziął się na meliny pijackie i wszystkie zlikwidował, choć część naszej parafii była wtedy przemysłowa – uśmiecha się Tomasz Świtka, dzisiaj szef firmy zajmującej się robotami dachowymi. Za życia ks. Kotlarza był ministrantem.

W czasie przyjęć weselnych ten chudy ksiądz wołał: „Zamiast się uchlać, śpiewajta!”, po czym intonował „Zachodzi słoneczko” albo „Czerwone maki na Monte Cassino”. Porywał tym ludzi.

– Jeździłem z nim prowadzić śpiew na rekolekcjach – mówi rolnik Jan Kwiatkowski. – Czasem zapytał, co mi się nie podobało w jego kazaniu. Odpowiadałem, że w tym i w tym fragmencie się ksiądz powtórzył. A on na to: „Dzięki, Janek. Bo mi tu nikt tego nie powie” – wspomina. Świadkowie twierdzą, że ks. Kotlarz miał dar głoszenia poruszających kazań. W czasie jego rekolekcji zwłaszcza kobiety wychodziły z kościołów płacząc. Za te kazania też od lat prześladowały go komunistyczne władze. – Jak ksiądz mówił z ambony po czerwcu ’76 roku, że każdy człowiek ma prawo do godności, do godnej pracy i godnego wynagrodzenia, to dla komunistów też było wtrącanie się do polityki – macha ręką Jan Kwiatkowski.

Mama kazała wrócić
Ks. Kotlarzowi chciało się grać z ministrantami w piłkę. Albo co roku przebierać się za Mikołaja i odwiedzać saniami wszystkie dzieci w parafii – Dawał nam prezenty, które przedtem po kryjomu podali mu rodzice. A jak rodzice zapomnieli, to sam fundował dzieciom cukierki – uśmiecha się Tomasz Świtka.

Jednak największe wrażenie robiło na ludziach zachowanie ks. Kotlarza w różnych sytuacjach. – Raz w 1969 roku na lekcję religii przed Pierwszą Komunią Świętą ksiądz Kotlarz spóźnił się o kwadrans – przypomina sobie Tomek Świtka. – Powiedział, że wraca od chorej matki. Pamiętam jego słowa: Pomodlimy się o zdrowie dla mojej matki i dla wszystkich naszych matek. Bo bardzo dobrze jest zawsze mieć mamę – kiwa głową Tomasz.

Niespodziewanie ks. Kotlarz dodał wtedy: „Właściwie to miałem do was już dzisiaj nie przyjeżdżać. Ale mama spytała mnie: Czy ty Romek nie masz dzisiaj religii? – No mam, mamo. – A nie w drugiej klasie? – No tak, w drugiej. – Jak w drugiej, to musisz jechać, synu, bo musisz ich dobrze przygotować”.

– No i ksiądz wracał do nas szybko pociągiem i jakimiś okazjami. A tydzień później znów się o kwadrans spóźnił, ale wtedy przyjechał już zapłakany. Powiedział, że mama mu zmarła – wspomina Tomasz. – Poprosił: „Tomek, ustaw katafalk”. No i modliliśmy się w czasie tej lekcji religii. A ja zapamiętałem na zawsze, jak powinno się kochać i szanować matkę, za jej życia i po śmierci – zamyśla się Tomasz.

Kilka lat przed śmiercią ks. Roman zabrał ministrantów na Jasną Górę. – O co się modliliście? – zapytał. – Żeby mi było dobrze! – odpalił młody Tomek. – Nie, nie, ty się módl o to, co jest dla ciebie lepsze – podkreślił ksiądz. – Przecież to jest to samo! – zbuntował się Tomek. Ksiądz pokręcił jednak głową: – Tobie może się tylko zdawać, co jest dzisiaj dla ciebie dobre. Pan Bóg to wie lepiej. On cię może nawet naznaczyć jakimś krzyżem cierpienia, który cię jednak uchroni przed czymś znacznie gorszym – powiedział. Krzyż cierpienia dla samego księdza Romana był już wtedy blisko.

Kopnęli Kretę
Po stłumieniu buntu robotników w czerwcu 1976 roku komuniści zaczęli zemstę. Właśnie wtedy „nieznani sprawcy” zaczęli nachodzić księdza Kotlarza. Bili go ze zwierzęcą satysfakcją. Co najmniej raz wywabili go na zewnątrz, wołając, że jest potrzebny do umierającego. A kiedy wyszedł, wywieźli go do kamieniołomu i zmasakrowali. Zdarzyło się, że zdążył uciec i schować się w zbożu. Ale zwykle to funkcjonariusze byli szybsi.

Przyjeżdżali zwykle nocą i obstawiali oba wyjścia, żeby nie czmychnął. Ale potrafili przyjechać też w dzień. Boleśnie doświadczyła tego Krystyna Stancel. – Moje dzieci nazbierały jagód, więc postanowiłam, że pójdę do księdza zrobić mu pierogi. Przyszłam, biorę się za pracę, a tu ktoś puka. Pytam kto, i słyszę, że koledzy księdza. Ksiądz woła z pokoju, żebym wpuściła – wspomina. Otwarła wtedy drzwi. – Jeden doskoczył do mnie i uderzył czymś w prawe ramię. Ksiądz zawołał, żebym uciekała do dzieci, no to uciekłam. But zgubiłam po drodze. Szczekała Kreta, czarny wielki pies księdza, ale ją kopnęli. A ja siedziałam schowana w życie do dziesiątej w nocy, aż mój mąż wrócił z pracy. Wtedy weszliśmy na probostwo. Ksiądz leżał pobity. Ja moczyłam szmaty, a mąż go opatrywał – wspomina.

Krystyna zapala następnego papierosa. Nie umie wspominać tych wydarzeń bez wewnętrznego drżenia. Kiedy poprzednim razem opowiedziała tę historię jakiemuś dziennikarzowi, nie spała z emocji przez trzy noce. – Po tym pobiciu zeznawałam na milicji. Milicjanci krzyczeli, że mam mówić, że to wszystko nieprawda, że nikt księdza nie bił, bo nie wrócę do domu. Na biurku przede mną leżały pałki. Potem było okazanie kilku niby-podejrzanych. Żadnego nie poznałam. Ale nawet gdybym rozpoznała, to przecież bym nie miała odwagi powiedzieć. Moje najstarsze córki miały dopiero po 11 lat – mówi. Rana na ramieniu po uderzeniu esbeka ropiała Krystynie przez wiele miesięcy. – Lekarz mnie pytał, skąd się wzięła. Nie powiedziałam mu. A nuż by doniósł? – mówi Krystyna.

Tymczasem pobicia księdza powtarzały się. Ten wesoły i energiczny człowiek zaczął gasnąć w oczach. Ledwie powłóczył nogami, na jego twarzy malowało się przygnębienie. Jednak nie pozwolił parafianom nocować u niego na probostwie. Żonie i matce Jana Kwiatkowskiego powiedział: „Niech Janek do mnie nie przychodzi, bo ja mam teraz najścia. Mogą go tu spotkać i będzie miał kłopot. A pracuje w takiej instytucji, że mogą go z roboty wywalić”. Pan Jan był wtedy wartownikiem w konwoju pocztowym i w pracy nosił broń. Tomasz Świtka zapamiętał, że ksiądz powtarzał: „Wy macie rodziny, żony, dzieci, a ja nie mam nikogo, to cóż oni mogą mi zrobić?”. 17-letni Tomek Świtka i jego ojciec tylko raz nocowali na probostwie, kiedy ks. Kotlarz był poza parafią. I w nocy rzeczywiście ktoś pukał do drzwi. – To był mężczyzna. Koło północy. Wołał księdza. Powiedzieliśmy, że wyjechał – wspomina Tomasz.

Czy to był esbek? – Nie wiem. Równie dobrze mógł to naprawdę być parafianin wzywający do chorego. Aleśmy go z tatą po głosie nie poznali – odpowiada Świtka. Ks. Kotlarz nadal, mimo katowania, głosił kazania, w których bronił robotników. Jednak po półtora miesiąca wizyt tajniaków zaczął w końcu zdradzać objawy ciężkiej depresji. Wreszcie na widok własnego bratanka zareagował: „Co ode mnie chcecie, nie bijcie mnie! Tylko mnie nie bijcie!”. 15 sierpnia w czasie Mszy krzyknął: „Matko, ratuj!” i zemdlał.
Trafił do pobliskiego szpitala psychiatrycznego, w którym przedtem był kapelanem. Tam 18 sierpnia 1976 roku zmarł. Są świadkowie, którzy widzieli, jak ksiądz po pobiciach pluł krwią, jak bardzo zakrwawiona była jego poduszka na plebanii, jak zsiniałe były jego plecy. Mimo to lekarz w akcie zgonu napisał, że ksiądz zmarł z przyczyn naturalnych.

Kto zabił?
Większość „nieznanych sprawców”, którzy zakatowali księdza, prawdopodobnie do dzisiaj żyje. Można się domyślać, że co miesiąc odbierają kilka tysięcy złotych emerytury. Jarosław Sakowicz, współautor książki o ks. Kotlarzu, próbował poznać ich nazwiska. Dawny tajniak Józef Nowakowski, jedno z tych nazwisk mu ujawnił. Zrobił to zapewne dlatego, że ten esbek już zmarł. Jeśli Nowakowski nie kłamie, to chodzi o Józefa A., wysokiego na 1,90 m osiłka, specjalistę od pobić bez zostawiania śladów. Według Nowakowskiego, po ostatnim nocnym pobiciu księdza Kotlarza służbowa czarna wołga esbeków ugrzęzła w błocie. Zanim skończyli ją wyciągać, ksiądz wyczołgał się przed plebanię i zaczął wzywać pomocy. Esbek Józef A. zawrócił wtedy, żeby z nim „porozmawiać”. – „To był tylko przypadek” – ocenił Nowakowski efekt, jaki wywołała ta „rozmowa” w organizmie księdza Kotlarza.

Czy ten opis jest prawdziwy? Trudno bezkrytycznie ufać dawnemu funkcjonariuszowi. Niestety, jego słów nie da się dzisiaj porównać z zeznaniami innych członków SB. Dlatego wciąż nie zanosi się, żebyśmy poznali morderców księdza. Także tych, którzy wydawali rozkazy pobicia. Prokuratura już dwa razy, w 1982 i w 1991 roku, umarzała tę sprawę.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.