Kwestia wolności

Marek Jurek, historyk, przewodniczący Prawicy Rzeczypospolitej, były marszałek Sejmu

|

GN 08/2010

publikacja 27.02.2010 13:40

Partyjni oligarchowie nie liczą się z sumieniami ludzi, ale liczą się z ich ambicjami, interesami i samopoczuciem

Marek Jurek Marek Jurek

Siedemset pięćdziesiąt lat temu św. Tomasz z Akwinu pisał: „Ludzie żyjący w strachu wyradzają się w służalców i stają się małoduszni w dziele odwagi i wytrwałości. Widać to naocznie w krajach, które długo były pod rządami tyranów”. Nie darmo więc Jan Paweł II uczył nas, że wolność jest nam dana, ale również zadana. Dla Papieża było jasne, że po latach totalitaryzmu zbudowanie wolnego społeczeństwa to wielki wysiłek, wymagający nie mniej (choć na ogół innej) odwagi, nie mniej wysiłku niż wcześniej walka z komunizmem. Postkomuniści otwarcie przystąpili do budowy demokracji sterowanej, do „transformacji ustrojowej” PRL. Niestety, wielu polityków „po naszej stronie” uznało z czasem, że jedyną alternatywą jest posterowanie demokracją przez „naszych”.

Żyjemy dziś w państwie oligarchicznym. Władza należy do tych, którzy mają pieniądze (wielkie koncerny, wielkie partie, wielkie media), a większość ludzi się z tym godzi. Zwykli Polacy myślą tak: „Bez pieniędzy nic zrobić nie można, a (odpowiednich) pieniędzy – też zrobić nie można”. Efekt jest taki, że młodzież jest szczęśliwa, gdy dostanie pracę w dużym zagranicznym przedsiębiorstwie, politycy – gdy dostaną dobre („biorące”) miejsce na listach wielkich partii, dziennikarze – jeśli dostaną pracę w dużym koncernie i mają przychylność swoich szefów.

W tych warunkach zanikają nonkonformizm, odwaga cywilna, przekonanie, że zaangażowanie poszczególnych ludzi może zmieniać społeczeństwo. Bo w oligarchii istnieje „pluralizm” oligarchicznych centrów, ale nie ma miejsca na odpowiedzialność społeczną poszczególnych ludzi i wynikające z niej zaangażowanie. Ale bez zaangażowania i odpowiedzialności, bez wiary w możliwość zmian i w ich sens – Fukuyama nazywa to kapitałem społecznym – nie może funkcjonować ani republikańska demokracja, ani oparty na wolnej przedsiębiorczości rynek, ani opinia publiczna.

Oligarchia zagraża jednak nie tylko wolności – zagraża interesowi publicznemu. Oligarchia bowiem – a wiadomo to od starożytności – służy przede wszystkim oligarchom. Jak każdy zły ustrój – nie służy dobru wspólnemu, ale obsługuje prywatne interesy. Wielkie koncerny podporządkowują sobie debaty nie tylko na temat relacji poszczególnych sektorów handlu w Polsce, ale nawet na temat in vitro czy działania (bo, niestety, nie ograniczenia) hazardu. A w polskim życiu politycznym rządzi dziś układ pragmatyczny. Dwie wielkie partie walczą o władzę, ale w zakresie celów społecznych różnią się w niewielkim stopniu. Żadna nie opowiada się za zasadami cywilizacji chrześcijańskiej.

Obie faktycznie godzą się na perspektywę demograficznego schyłku Polski. Obie zgadzają się, że model społeczeństwa konsumpcyjnego jest nienaruszalny. Chcąc całej władzy – muszą mieć pod kontrolą (prawie całą) opinię publiczną. Przybierają więc kształt „partii wszystkich”, niezwiązanych określonymi zasadami, jednoczących się we wspólnej walce o władzę Janusza Palikota i Jarosława Gowina, Joannę Kluzik-Rostkowską i Annę Sobecką. W efekcie dla opinii chrześcijańskiej, traktującej serio swoje zobowiązania społeczne, domagającej się od polityki społecznych faktów, a nie gestów i min, nie ma żadnego miejsca. Polacy, przekonani do zasad cywilizacji życia i praw rodziny, mogą się jedynie zastanawiać, który z odłamów partyjnej oligarchii bardziej się z nimi liczy, chce efektywniej wykorzystać ich poparcie, daje im trochę moralnej satysfakcji i miejsca pod swoim parasolem. Bo owszem, partyjni oligarchowie nie liczą się z sumieniami ludzi, ale liczą się z ich ambicjami, interesami i samopoczuciem.

Przełamanie tego układu to dziś kwestia wolności dla wszystkich. Kwestia prawdy w życiu publicznym, możliwości poważnej rozmowy i poważnych decyzji we wszystkich istotnych sprawach Polski. To warunek polityki opartej na racjach społecznych, a nie na wyborczych kalkulacjach polityków. To warunek poważnej pracy dla przyszłości i poważnego myślenia o przyszłości. I warunek odbudowania poczucia rzeczywistej wspólnoty.

Oczywiście, wymaga to wysiłku. Ale tak naprawdę możliwości zmian są bliższe, niż się to na pozór wydaje. Państwo oligarchiczne to zawsze dom na piasku, matrix, który trwa tak długo, jak długo ludzie wierzą w jego nienaruszalność. Tak naprawdę co jakiś czas wstrząsają nim kryzysy – jak afera Rywina za rządów Millera (jego partia miała w momencie jej wybuchu więcej głosów w parlamencie niż trzy opozycyjne razem wzięte), jak obecnie afery hazardowa i Trybunału Strasburskiego, czy afera TVP – wyrzucenie Anity Gargas za emisję filmu dokumentalnego o Jaruzelskim. Każdy z tych momentów to szansa na zmianę – jeśli opinii publicznej nie uśpią gromkie kłótnie polityków wokół jednych skandali, albo zgodne przemilczanie innych – solidarnie tolerowanych przez establishment. Najpierw więc trzeba wywalczyć podstawową przestrzeń wolności, gdzie dobro publiczne będzie traktowane serio. Pokazać wszystkim, że zmiana jest możliwa. Dać ludziom oparcie, poczucie siły, bezpieczeństwo solidarności. To zaś wymaga, by wrócić do nauki Tomaszowej – „dzieła odwagi i wytrwałości”. Im bardziej będziemy wewnętrznie wolni – tym bardziej będziemy zdolni, by je podjąć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.