Imperium zdrowia

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma „44”

|

GN 18/2009

publikacja 04.05.2009 23:26

Bóg leczy, a lekarz bierze honoraria.

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy człowiek nie był jeszcze pępkiem świata, istniało kilka pierwotnych lęków, które wynikały z szacunku dla natury. Kiedy zbierało się na burzę, ludzie pospiesznie zaganiali bydło do obory, zamykali okiennice i modlili się przy świecach. Nie mieli jeszcze tej egzystencjalnej pychy, która stała się naszym udziałem. Burza była dla nich nie tylko zagrożeniem, ale i tajemnicą, Bożym tchnieniem, metafizycznym znakiem, zwierciadłem ludzkiej znikomości. Innym lękiem tego rodzaju był niepokój przed podróżą.

Odczuwając tzw. Reisefieber, człowiek nie mógł w nocy zasnąć, a nazajutrz pakował się zawczasu, żeby ostatnią wolną godzinę spędzić na krześle przy drzwiach. Siedział tak w milczeniu, słuchając tykania zegara, bo podróż była dla niego zagadką. Za chwilę miał opuścić centrum świata, czyli rodzinną wieś, i wylecieć w kosmos, który może istnieje, a może nie. Któż to wie? Podobny respekt budziła choroba, w której dostrzegano tajemnicze misterium życia. Chory pokornie kładł się do łóżka, bo wiedział, że musi swoje przecierpieć. Nie panikował, nie liczył na natychmiastowe ozdrowienie. Jeszcze dziś można spotkać starych mężczyzn, którzy szczycą się tym, że nigdy nie splamili się kontaktem z lekarzem. Nawet gdy już leżeli na desce, wołami nie dało się ich zaciągnąć do szpitala. I mieli rację, bo często wystarczyło zagrać im na akordeonie, żeby podskoczyli. Była u nich taka dusza, jak zagrają, to się rusza. W naszej epoce wszystkie te zjawiska zostały odarte z tajemnicy.

Przed burzą zabezpieczają nas piorunochrony. Podróż nie zmienia naszego obrazu świata, bo żyjemy w globalnej wiosce. Tylko choroba mimo wymyślenia milionów lekarstw wciąż psuje nam krew, bo wiąże się z cierpieniem. Dlatego jej nie akceptujemy. Przy każdej okazji, nawet w Dzień Zmartwychwstania, życzymy sobie przede wszystkim zdrowia. Bo zdrowie jest najważniejsze. Ważniejsze niż miłość, rodzina, zbawienie. Jak będzie zdrowie, to reszta się ułoży. Znajdujemy nawet argument religijny: kto nie dba o swoje zdrowie, grzeszy przeciwko piątemu przykazaniu.

Zabija siebie, późno kładąc się spać albo niezdrowo się odżywiając. Gdyby w ten sposób myśleli wszyscy, nie byłoby wśród nas nie tylko lekkoduchów i sybarytów, ale też tych, którzy poświęcają zdrowie w imię wiary, wolności czy miłości bliźniego. Nie byłoby stygmatyków, męczenników, misjonarek niosących pociechę trędowatym, powstańców walczących o niepodległość ani nauczycielek o zszarganych nerwach. Realizacja powołania polega bowiem na ufności Bogu, a nie na nieustannej trosce o własną kondycję fizyczną i psychiczną.

Nie zmienia to faktu, że coraz mniej ludzi jest gotowych zaryzykować utratę zdrowia. W czasach kryzysu wartości duchowych, zdrowie stało się ich namiastką. Droższe od pieniędzy wydaje się czymś szlachetnym, niematerialnym, należącym do wyższego porządku. A mówiąc ściślej: obrządku, bo jak inaczej określić naszą ślepą wiarę w potęgę medycyny?

Jak mawiał Hipokrates, „medycyna przynosi pociechę, czasem łagodzi, rzadko uzdrawia”. Ale nam to nie wystarcza. Nie po to dajemy łapówki lekarzom, żeby nie wierzyć w ich wszechmoc. A oni nie po to biorą od nas pieniądze na wakacje w Tunezji, żeby wyprowadzać nas z błędu. Wyłączając chirurgów czy kardiologów, którzy potrafią wykonywać skomplikowane operacje, każdy lekarz ma dla nas tę samą receptę: należy przestać pić, palić, jeść frytki i denerwować się, a zacząć uprawiać sport i ogródek. Ale przecież to wiedzieliśmy już przed odwiedzeniem przychodni. Gdybyśmy nie pili, nie palili i byli spokojni, w ogóle byśmy do niej nie przyszli.

Czy lekarze mają nam do powiedzenia coś mniej oczywistego? Niewiele, bo ich jedynym atutem jest empiryczna znajomość rozwoju chorób. Są obserwatorami, a nie cudotwórcami. Jak słusznie zauważył Benjamin Franklin, „Bóg leczy, a lekarz bierze honoraria”. Rolą lekarza jest zatem raczej czuwanie przy bliźnim, służenie mu w trudnych chwilach, uśmierzanie bólu i czekanie, aż natura uleczy chorobę. Ilu znamy takich lekarzy? I czy chcemy ich znać? A może do tego stopnia wyklęliśmy chorobę i ubóstwiliśmy zdrowie, że wolimy żyć w iluzji wszechmocnej medycyny, w imperium zdrowia, gdzie fachowcy urośli do rangi kapłanów, a my uczestniczymy w jałowych rytuałach, takich jak „robienie badań” czy mierzenie ciśnienia. Później razem z lekarzami analizujemy wyniki, jakbyśmy czytali Biblię, choć zdrowia nam od tego wcale nie przybywa.

W odpowiedzi na emocjonalne potrzeby pacjentów lekarze często udają kogoś, kim nie są. Przypominają astrologów z cywilizacji Majów, którzy potrafiąc przewidzieć zaćmienie Słońca, zwoływali ciemny lud, żeby udowodnić swój rzekomy kontakt z bogami i utrzymać się na szczycie władzy. W ten sposób sprzeniewierzają się własnemu powołaniu, ale my, z naszym chorym stosunkiem do zdrowia, jesteśmy za to współodpowiedzialni. Mieszkańcy dawnego świata, którzy jak ognia unikali medyków, przechodzili w życiu mniej więcej tyle samo chorób co my. I wcale nie umierali wcześniej od nas. Czy powinniśmy ich naśladować? Niekoniecznie. Przydałoby się jednak, byśmy choć połowę czasu marnowanego na myślenie o zdrowiu poświęcili na coś ciekawszego i nareszcie zaczęli żyć pełnią życia. W końcu – jak pisał Robert Louis Stevenson – „lepiej roztrwonić zdrowie jak utracjusz, niż zmarnować je jak skąpiec”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.