Puzzle metafizyczne

Wojciech Wencel, poeta, publicysta

|

GN 14/2009

publikacja 05.04.2009 17:05

Symbole pozbawione ducha stają się bezużyteczne

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Puzzle można układać godzinami pod warunkiem, że robi się to z głową, a nie na siłę. Wie o tym każdy tatuś, który choć jeden weekend spędził na dywanie w towarzystwie swoich pociech. Perspektywa prawidłowego ułożenia „pustyni” albo „nieba nocą” powoduje, że jesteśmy w stanie zapomnieć nawet o telewizyjnej relacji z meczu reprezentacji Polski, co – nawiasem mówiąc – z reguły wychodzi nam na zdrowie.

Okazuje się jednak, że sprawa nie dla wszystkich jest oczywista. Twórcy popkultury próbują łączyć tylko te elementy puzzli, które już na pierwszy rzut oka do siebie nie pasują. Feministce doprawiają na przykład dłonie ze stygmatami, gejowi wkładają na głowę kowbojski kapelusz, a Jezusa Chrystusa pakują w małżeństwo z Marią Magdaleną. Powstałe w ten sposób obrazy pełne są szczelin, irytują kontrastami barw i nie mają najmniejszego sensu, ale ich autorzy wcale nie czują z tego powodu dyskomfortu. Przeciwnie: cieszą się, że udało im się wywołać skandal.

Reżyserów takich filmów, jak „Stygmaty”, „Tajemnica Brokeback Mountain” czy „Kod da Vinci” łączy fakt, że układając swoje puzzle, zapominają o Bożym świecie. Dosłownie, bo rzeczywistość nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Podobnie jak Umberto Eco w literaturze, tworzą puste labirynty, całkowicie wyizolowane z kontekstu etyki i metafizyki. Przypominają cierpiącego na amnezję bohatera powieści „Tajemniczy płomień królowej Loany”, który porusza się po rodzinnej posiadłości jak postać z komputerowej gry strategicznej. Zaopatrzony w pęk kluczy otwiera kolejne pokoje, odkrywa tajemne przejścia, plądruje zawartość strychu. Ale nie znajduje niczego, co pomogłoby mu dotrzeć do prawdy o własnej przeszłości.

Wbrew pozorom, wizja kosmosu jako gigantycznej układanki nie jest wymysłem postmodernistów. Jak pisze Dorothea Forstner OSB we wstępie do „Świata symboliki chrześcijańskiej”, „symbolem nazywano pierwotnie odłamany kawałek kości do gry lub jakiegoś innego przedmiotu, którego brzeg pasował do brzegu pozostałej części tak, że można je było ze sobą złożyć”. Wraz z symbolem dana jest nam zatem „owa połowa, która odpowiada drugiej i tworzy z nią całość”, a właściwe odczytanie symbolu to „złączenie z sobą dwóch części jednego przedmiotu”.

Przez całe wieki artyści starali się układać te puzzle w spójną całość zwaną obrazem świata (imago mundi). Symbol był dla nich łącznikiem z rzeczywistością duchową, którą konkretyzował poprzez rzeczy widzialne. I właśnie tej perspektywy brakuje twórcom popkultury. W ich produkcjach roi się od symboli, ale te ostatnie – pozbawione kontekstu duchowego – stają się bezużyteczne. Dostrzegł to między innymi krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski, który w Cannes obejrzał premierę „Kodu da Vinci”: „Naiwni bohaterowie »Kodu...« liczą na to, że znajdą w sejfie szwajcarskiego banku »prawdziwy« kielich Graala (choć to tak, jakby znaleźć archetyp), który przybliży ich do wewnętrznego wyzwolenia. Ale nawet gdyby go znaleźli, nie byłby on niczym innym niż kawałkiem blachy”.

Co można zrobić z symbolicznymi elementami puzzli, jeśli nie wierzy się w ich związek z tym, co niewidzialne. Oczywiście poddać je dekonstrukcji. Zamiast cierpliwie układać niebo – wcisnąć błękitne kartoniki w obraz opadłych liści. Pal licho estetykę takiego pejzażu; ważne, że krytycy dojrzą w nim znamiona oryginalności. Najlepszą reakcją na powyższą strategię byłoby wzruszenie ramionami, gdyby nie fakt, że puzzle niszczą się od kolejnych eksperymentów. Wpychane na siłę w nieodpowiednie miejsca wyginają się i tracą blask. Jeśli ktoś znów ułoży je w spójną całość, będzie to obraz mocno sfatygowany. Widzowie „Kodu da Vinci” zastanowią się dwa razy, zanim zachwycą się wizją świata z fresków Michała Anioła. Wychowani w kulturze podejrzeń będą opowiadać androny o przesadnej prostocie chrześcijańskiej teodycei.

Na swoje szczęście nie mam podobnych dylematów. Jako widz niezmiennie otwieram usta, oglądając wnętrze Kaplicy Sykstyńskiej, zaś jako artysta mogę z czystym sumieniem powtórzyć za Gilbertem Keithem Chestertonem: „Niektórzy patrzą na mnie jak na raroga, bo wciąż myślę, że trawa jest zielona, choć niedawno odkryty słowacki artysta pomalował ją na szaro, i nadal utrzymuję, że światło dzienne jest całkiem miłe, mimo że trzynastu litewskich filozofów zasiadło w kręgu i przeklęło je uroczyście”.
Motorem napędowym popkulturalnych gniotów jest zwykle slogan o tajemnicy. Ci, którym metafizyczne puzzle wydają się zbyt łatwe do układania, próbują nas przekonać, że wystarczy pomieszać elementy, by odkryć skomplikowaną naturę rzeczy. Ale prawdziwa tajemnica właśnie dlatego jest tajemnicą, że w żaden sposób nie daje się rozwikłać. Patrząc na prawidłowo ułożony obraz świata, nie wiem przecież, gdzie byłem, gdy Pan zakładał ziemię. Nie dotarłem do źródeł morza ani do dna Otchłani. Wciąż się zastanawiam, którędy biegnie droga do spoczynku światła. Wielu współczesnych twórców traktuje te pytania jako policzek wymierzony przez Boga ludzkiej inteligencji. Ja widzę w nich odbicie Jego nieskończoności.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.