Wakacje z książkami

Wojciech Wencel, poeta, publicysta

|

GN 26/2008

publikacja 04.07.2008 09:05

Wielka literatura nie może się obejść bez Boga

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Niedawno przeprowadziliśmy z żoną remont. To znaczy zamknęliśmy się w sypialni, a na pokoje wpuściliśmy specjalistów od cekolu, cykliniarzy i innych fachowców, którzy pod linoleum i czterema warstwami farby odkryli przedwojenne deski, natomiast drewniane okna wymienili na szczelne konstrukcje ze szkła i PCV. Na koniec wspólnymi siłami wyrzuciliśmy stare biurka, fotele i szafy, zapychając wszystkie wolne kąty meblami z IKEI. Mojej wybrance się podoba, mnie trochę mniej. Ponieważ jednak – jak śpiewają bracia Golcowie – „jestem sobą tylko z tobą”, nie narzekam. Zbyt wiele mam jeszcze do stracenia.

W ogniu remontu przyszła również pora na weryfikację biblioteki – chyba już czwartą w ciągu minionego dziesięciolecia. Poprzednio wyleciały do piwnicy zapakowane do foliowych worków atlasy geograficzne, w których nie figuruje Republika Kosowa, peerelowskie podręczniki historii, skrzętnie niegdyś zbierane numery „Tygodnika Powszechnego” i „Filatelisty”. Tym razem pożoga dotknęła literatury. Na pierwszy ogień poszła polska proza współczesna. Na szczęście dekret małżonki oszczędził literacką klasykę. Książki Faulknera i Dostojewskiego, Eliota i Herberta prężą grzbiety we wnętrzu nowego regału. Żona pieczołowicie ustawia na nim wazonik. – Ładnie będzie? – pyta. – Mogło być gorzej – odpowiadam z myślą o zawartości półek.

A przy okazji uświadamiam sobie, jak wielkim sentymentem darzę niektóre tomy. Nie tylko wydrukowane w nich utwory literackie, ale i konkretne wydania z tego a tego roku, z charakterystyczną okładką i szatą graficzną, kupione w nieistniejącej już księgarni, czytane po raz pierwszy w takich a takich okolicznościach. Choćby „Zamieć w Massachusetts” Josifa Brodskiego w edycji Oficyny Literackiej z 1994 r. Granatowa, kartonowa okładka z symbolem róży wiatrów, brak karty przedtytułowej, oszczędna, klasyczna czcionka…

Dzisiejsi twórcy uwielbiają szokować. Podczepiają się pod chodliwe medialnie tematy, takie jak konsumpcjonizm, przemoc w rodzinie czy homoseksualizm. Swoje książki pakują w folię z reklamową naklejką, zamykając się w pewnym sensie na całość świata.Grają na jednej strunie, nie potrzebują inspiracji metafizyką czy wielowątkowej struktury, by sportretować środowisko gejów czy przestrzeń hipermarketu. Tymczasem stare biblioteki przekonują, że wielka literatura nie może się obejść bez Boga.

Zadziwiające, jak krótkie okazują się baśnie Andersena, kiedy wracamy do nich po latach. Tylko geniusz mógł zmieścić w kilkunastu zdaniach cały kosmos: dobro i zło, miłość i śmierć, piękno i brzydotę. Niektórzy uważają, że duński bajkopisarz tworzył wyłącznie dla dzieci, ale to nieprawda. Takie utwory jak „Słowik” czy „Nowe szaty cesarza” są dziś częścią zbiorowej wyobraźni i wciąż świetnie tłumaczą paradoksy rzeczywistości. I choć diabły z „Królowej śniegu” nadal starają się odbić w krzywym zwierciadle świat, anioły i Boga, niezmiennie przegrywają z dzielnym ołowianym żołnierzem, który w piecu stopił się w ołowiane serce.

W czym szukać nadziei wobec nieuchronności śmierci? Andersen, jak przystało na Christiana, jest ostentacyjnie chrześcijański. Jego dziewczynka z zapałkami odchodzi razem z babcią tam, gdzie nie ma już ani chłodu, ani głodu, ani strachu. Jest tylko radość nowego życia oświetlona blaskiem wiecznej Miłości. Ale żeby w to uwierzyć, trzeba zachować w sobie dziecięcą prostotę. Jak Kay i Gerda, którzy „spojrzeli sobie w oczy i nagle zrozumieli starą pieśń: »Róża przekwita i minie,/ Pójdź, pokłońmy się Dziecinie«”. Dorośli, a jednak dzieci. Podobnym kosmosem jest Macondo z powieści Gabriela Garcii Márqueza „Sto lat samotności”.

Śledząc losy siedmiu pokoleń rodziny Buendía, kolumbijski pisarz kreśli zapierającą dech w piersiach perspektywę ludzkich narodzin i śmierci, nadziei i zwątpień, wzlotów i upadków. W jednym z kluczowych epizodów pułkownik José Arcadio Buendía wymyśla metodę, która przez wiele miesięcy broni mieszkańców miasteczka przed zbiorowym zanikiem pamięci. Ponawiając niejako biblijny akt stworzenia, na każdym przedmiocie wypisuje jego nazwę i przeznaczenie. Nie inaczej postępuje ze zwierzętami i roślinami. Wreszcie przy głównej ulicy umieszcza zdanie: „Bóg istnieje”. Gdyby współczesny człowiek jakimś cudem trafił do Macondo, napisy te prawdopodobnie okazałyby się mu niepotrzebne. Z wyjątkiem ostatniego.

Choć Marquez to zdeklarowany socjalista i przyjaciel Fidela Castro, to w 1967 r. nie miał oporów, by użyć stricte religijnego języka. Czterdzieści lat później słowo „Bóg” figuruje na indeksie pojęć zakazanych, a pisarze, politycy i dziennikarze unikają nawet mówienia o rodzinie. Wygląda na to, że nasza cywilizacja sama siebie skazuje na amnezję i żaden Buend´ia nie zdoła zatrzymać tego procesu. Dlatego wszystkim Czytelnikom życzę wakacyjnego przewietrzenia bibliotek. Po wyniesieniu kilku worków do piwnicy łatwiej będzie odnaleźć zapomniane ścieżki do literackiego świata, w którym piękno spotyka się z prawdą, żeby wlać trochę sensu w nasze kruche życie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.