Żelazko z duszą

Wojciech Wencel, poeata, publicysta, redaktor "Frondy"

|

GN 26/2007

publikacja 04.07.2007 10:45

Żyjemy wśród przedmiotów jednorazowego użytku

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Nie widzieliście w okolicy kaletnika? – zapytała spotkana na spacerze z dziećmi koleżanka mojej żony. – A co to patelnik? – zainteresował się nasz młodszy syn. – Naderwała mi się torebka i od dwóch dni szukam po całym mieście człowieka, który by ją naprawił – kontynuowała koleżanka. – Widzicie dzieci: kaletnik to pan, który tworzy i reperuje wyroby ze skóry – wyjaśniła moja lepsza, wszystkowiedząca połowa. – A co to znaczy „reperuje”?

No właśnie – pomyślałem. Gdzie się podziali kaletnicy, szewcy, krawcy, wzięci zegarmistrze, od których roiło się nie tylko w peerelu, ale i przed wojną, kiedy oferty sklepów były prawie tak samo bogate jak dzisiaj? A jednak ludzie oddawali wówczas do naprawy naderwane torebki i buty, a na ubrania składali specjalne zamówienia. Gongi u drzwi rzemieślników dźwięczały na okrągło. Tymczasem dziś idzie się po nowe buty do najbliższego sklepu, a stare lądują w koszu na ulicy. Nasi znajomi krawcy od kilku już lat szyją wyłącznie sutanny, bo tylko księża mają do nich cierpliwość. Nawet zegarmistrze naprawiają głównie antyki, bo ludzie wolą zostawić zepsuty zegarek w szufladzie i kupić sobie nowy.

Koniec świata rzemieślników
W pięknym tekście „Spokój” z tomu „Fado” Andrzej Stasiuk pisze, że w dawnych czasach na wsi nie było śmietników ani śmieci: „Kupowało się różne rzeczy, ale niewiele po nich zostawało. Po cukrze zostawały papierowe torebki, które można było spalić w piecu albo użyć ich kolejny raz. Butelki po occie, oleju i wódce można było sprzedać w sklepie z całkiem poważnym zyskiem. Można też było użyć ich do przechowywania wiśniowych i malinowych soków wytwarzanych w domu. Patentowe butelki od oranżady i piwa, butelki ze sprężynowym zamknięciem z drutu i porcelany wykorzystywało się do przechowywania gazowanych orzeźwiających napojów produkowanych domowym sposobem z drożdży i cukru. Nie było właściwie plastiku, nie było folii, nie było kartonów powlekanych aluminium. Po jedzeniu nic nie zostawało”.

A dziś? Nie da się ukryć, że mieszkamy wśród przedmiotów jednorazowego użytku. Z każdym kolejnym rokiem zwiększa się na świecie przepływ materii, która ma nam zapewnić wygodne życie, ale której nietrwałość nie pozwala na przywiązanie się do niej i kojarzenie jej z konkretnymi sytuacjami życiowymi. Przedmioty przestały budować relacje między ludźmi. Zniknęła magia rzemiosła: wieczorne wizyty w zakładach krawieckich, kiedy zdejmowano miarę z klienta przygotowującego się do ślubu, publicznego wystąpienia czy podróży za ocean. Skończyła się też szkoła życia związana z hierarchią w zawodzie: mistrz–czeladnik–uczeń. Porządek rodzący odpowiedzialność zastąpiły niezdrowe relacje między nadzorcami a personelem hipermarketów.

Cmentarzysko rzeczy
Doskonale pamiętam dzień, kiedy pochylony nad rowem przy domu, raz po raz uderzałem ostrzem szpadla w poniemieckie pamiątki. Żeby wyciągnąć je z ziemi, trzeba było uklęknąć. Po całym dniu pracy leżały za mną brązowawe butelki, marmurowe kawałki sekretarzyka, powyginane sztućce czy elementy potłuczonej zastawy stołowej. A więc i dawniej coś jednak wyrzucano, zakopywano na wieki wieków amen. Ale były to przedmioty, których naprawić już się nie dało, które – jak pisze Stasiuk – „dosłużyły do śmierci, do śmierci ze starości”. Czułem się zatem, jakbym dokonywał ekshumacji na cmentarzysku rzeczy. Kto wie? Może z daleka przypominałem bohatera innego opowiadania Stasiuka: zbieracza złomu zakochanego w tym, co udaje mu się wydobyć z ziemi.

W opowiadaniu „Grzesiek” z tomu „Zima” człowiek ten nieustannie układa odę do przedmiotów: „I okruchy innych spracowanych maszyn też tam są: zastygłe koła kieratów z niemieckimi napisami jak z nagrobków, tryby i zębate przekładnie bez krzty smaru, pęknięte wędzidła bez śladu końskiej śliny, wyjedzone wilgocią aż po grzbiet kosy bez kropelki dźwięku, obręcze bez swoich beczek i piasty od przedwojennych wozów, w których obraca się nicość. To wszystko osuwa się ze wzgórków, osuwa do potoków, woda nagryza to wolno swoim delikatnym zębem i zgarnia w nurt Ryjaka, Wilszni i Wisłoki, by ponieść na północ w krainę zimnej śmierci i najgłębsze zapomnienie, gdzie ciemność i sól dokonają reszty”.

Rdzawa nieśmiertelność
Skąd ta czułość dla rzeczy, które umarły ze starości? Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak subtelna granica dzieliła kiedyś rzemiosło od sztuki i że holenderscy „mali mistrzowie” – podobnie jak kupcy, piekarze czy szlifierze noży – zrzeszeni byli we wspólnym cechu, a ich obrazy stawały się często przedmiotem handlu wymiennego, ważąc mniej więcej tyle, ile transport chleba czy porządny kożuch na zimę. To podniesienie zwykłych rzeczy do poziomu sztuki nie było przypadkowe, bo istniała jedność między przeżyciem estetycznym czy duchowym a codziennymi czynnościami. Nasi przodkowie przez dziesięciolecia oswajali przedmioty, jakby malowali obrazy: oddawali im cząstkę swojej wrażliwości i modlitewnego skupienia. I rzeczy te zaczynały żyć własnym życiem, którego nigdy nie zaznają dzisiejsze komórki czy laptopy.

W swojej apologii dawnych przedmiotów Stasiuk jest konsekwentny. Nie cofa się nawet przed przypisaniem im atrybutów nieśmiertelności: „Bo oddaliśmy im część naszych nieśmiertelnych dusz i musielibyśmy wszystko zabrać ze sobą, żeby stanąć przed obliczem w jakiej takiej całości”. Jest to z całą pewnością stwierdzenie odległe od chrześcijańskiej ortodoksji, wystarczy jednak potraktować je jako metaforę, by odnaleźć w nim czułość, z którą patrzyli na świat ludzie minionych epok. Dawniej nawet żelazko miało duszę. Oficjalnie chodziło o żelazną sztabkę rozgrzewaną w palenisku, ale do końca nie wiadomo, jak rozumieli to pojęcie nasi przodkowie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.