Hamlet z marsową miną

Wojciech Wencel, poeata, publicysta, redaktor

|

GN 02/2007

publikacja 10.01.2007 18:50

Kosmos wcale nie jest pusty. Niestety.

Hamlet z marsową miną

Gdyby za czasów rewolucji francuskiej działały firmy ubezpieczeniowe, bylibyśmy dziś multimiliarderami. Życie w postchrześcijańskim świecie miało być wolne od dogmatów, a stało się przestrzenią politycznej poprawności. Konstrukcje scholastyków miały przeminąć z wiatrem, a przeobraziły się w trzy cnoty postteologiczne: nadzieję na dorobienie się, miłość własną i wiarę w kosmitów.

Ta ostatnia przybiera na sile zwłaszcza w okolicach sylwestra, kiedy niepewni własnej przyszłości patrzymy w niebo rozświetlane feerią sztucznych ogni. Wśród nocnej ciszy strzelają korki od win musujących, bąbelki uderzają do głowy i niejednemu z nas rozbłyski petard mylą się z gwiazdami. Ten nastrój kosmicznej melancholii wykorzystują media, próbując nas przekonać o istnieniu poza- ziemskiej cywilizacji. Wiedzą, co czynią. Żadna audycja w dziejach środków przekazu nie osiągnęła takiego sukcesu, jak słynna adaptacja „Wojny światów” Herberta George’a Wellsa, którą w 1938 roku wyemitowała amerykańska rozgłośnia CBS. Jak wiadomo, słuchacze wpadli w panikę, bo byli przekonani, że radio transmituje na żywo inwazję Marsjan na Ziemię.

Patykiem na wodzie
Jeśli wierzyć doniesieniom mediów, Marsjanie są narodem kapryśnym. Bywały lata, że odwiedzali nas tłumnie już w sierpniu, pozwalając się dostrzec pojedynczym świadkom i zostawiając po sobie pasy przygniecionego zboża. W tym roku jednak nie chciało się im przylecieć. Widocznie woleli spędzić wakacje na innej planecie. A skoro nie przyszła góra do Mahometa, to Mahomet uważniej przyjrzał się górze i triumfalnie obwieścił, że na Czerwonej Planecie płynie woda, dzięki której mogły się tam rozwinąć żywe organizmy. „Nawet gdyby w przypadku Marsa życie miałoby zaledwie bardzo prymitywną formę, to i tak jego odnalezienie byłoby najważniejszym wydarzeniem w historii ludzkości!” – emocjonowały się serwisy informacyjne.

Cóż, przez dwa tysiące lat byliśmy przekonani, że najważniejszym wydarzeniem w historii ludzkości są narodziny i śmierć Jezusa Chrystusa, a tu taka niespodzianka. Wystarczy, że naukowcy z NASA naprawdę odnajdą wkrótce jakieś marsjańskie drobnoustroje i Zbawiciel zostanie zdetronizowany. Nasze wnuki urodzą się już w nowej epoce, np. w roku 20. od wykrycia czerwonego glona czy innej bakterii.

E.T., nasz brat
Nie sposób jednak wykluczyć, że na Marsie rozwinęły się bardziej skomplikowane istoty. W końcu satelita Mars Global Surveyor fotografował w przeszłości płaskowyż układający się w „marsjańską twarz”, usypiska podobne do piramid, a ostatnio kształt przypominający ludzką czaszkę. Z tych znalezisk można już z powodzeniem ulepić Hamleta, który z marsową miną wypowie kwestię: – Są albo ich nie ma, oto jest pytanie.

Większość z nas chciałaby, żeby byli. Szef Watykańskiego Obserwatorium Astronomicznego, ksiądz José Gabriel Funes, przyznał ostatnio, że kierowany przez niego ośrodek zajmuje się głównie poszukiwaniem nowych planet z nadzieją na odkrycie tam śladów życia. I że jeśli gdzieś jest E.T., to trzeba będzie uznać go za naszego brata, bo także on jest stworzeniem Bożym.

Ksiądz Funes specjalizuje się w badaniu mgławic, co w pewnym stopniu tłumaczy niejasność jego wywodu. Osobiście wolę jednak trzeźwe spojrzenie scholastyków. Jeśli Chrystus zszedł na Ziemię i stał się człowiekiem, to znaczy, że pragnął zbawić ludzi. Rozumiem, że ksiądz nie chce urazić kosmitów, ale wizja Syna Bożego, który przemierza galaktyki, żeby na co piątej planecie wcielić się w zielonego ludzika, wydaje się dość nieprawdopodobna.

Bliskie spotkania
Niestety, wcale to nie oznacza, że kosmos jest pusty. Prawosławny badacz fenomenu UFO ojciec Serafin Rose twierdzi, że poszukiwanie pozaziemskiej cywilizacji ściśle wiąże się z okultyzmem i religią New Age. Ludzie czekają na gości z kosmosu, żeby ci rozwiązali wszystkie ich problemy. Jego zdaniem, relacje osób, które doświadczyły spotkania z „obcymi”, przypominają świadectwa dawnych świętych, kuszonych przez demony. Okazuje się, że kosmici potrafią lewitować, przebywać w dwóch miejscach naraz czy tworzyć fantomy. Uczniom Chrystusa udawało się zachować wobec tych popisów zimną krew. Współcześni uczestnicy „bliskich spotkań” nie są w stanie wymazać ich z pamięci, z reguły izolują się od rodzin, leczą się psychiatrycznie, a nawet popełniają samobójstwa.

Według ojca Rose, kontakty z „obcymi” to nie żadna nowość, lecz współczesna wersja okultystycznych fenomenów, których celem jest – jak dawniej – wywołanie w ludziach lęku i sparaliżowanie ich dusz. Chodzi o to, byśmy uwierzyli, że przyszłość świata należy do humanoidów i w czasach ostatecznych pokłonili się ich władcy. Swoją drogą, ciekawe byłoby porównanie relacji świadków UFO z demoniczną symboliką kultur prekolumbijskich, o których ostatnio głośno za sprawą „Apocalypto” Mela Gibsona. Widywany na kombinezonach kosmitów motyw skrzydlatego węża to nic innego, jak tylko wyobrażenie bożka Quetzal- coatla, któremu składali krwawe ofiary Aztekowie, Toltekowie i Majowie. Interesujący zbieg okoliczności, nieprawdaż?

Mimo to naukowcy z NASA wciąż marzą o podboju kosmosu, a ksiądz Funes szuka w nim swoich braci. Załóżmy, że plan się powiedzie i w przyszłym roku E.T. oficjalnie wyląduje w Klewkach pod Olsztynem. Jak go przywitamy? Pokłonimy się mu do samej ziemi, a po wymianie upominków zaprosimy go na obiad? Obawiam się, że w tym przypadku protokół dyplomatyczny może się nie sprawdzić. Zapewne E.T. to stworzenie Boże, ale chyba nie takie, jakie miał na myśli ksiądz Funes.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.