Oskar idzie na wojnę

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor 'Frondy'

|

GN 38/2006

publikacja 18.09.2006 11:01

Wszyscy do czołgów, Günter na polanę!

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Podczas gdy w Warszawie od miesiąca smażą cebulę obraną przez Güntera Grassa, ja siedzę sobie w sercu Kaszub na skraju kartofliska i leszczynowym kijem wsuwam ziemniaki w gorący popiół. Nad stołecznymi dziennikarzami mam tę przewagę, że znam na wylot miejsca, w których przyszły noblista dojrzewał do służby w Waffen-SS. W Matarni mieszkam od dziecka, w Bysewie chodziłem do szkoły, w nieistniejącej już knajpie „Firoga” wypiłem pierwsze piwo. Podobnie jak Grass opłakiwałem upadek miejscowej cegielni, wspominałem lokalną linię kolejową i żałowałem rębiechowskich gospodarstw, które raz na zawsze przekreślił pas startowy lotniska. Któż, jeśli nie ja, powinien bronić wielkiego twórcy przed lawiną małostkowych oskarżeń?

Sęk w tym, że nie potrafię. W świeżo wydanej autobiografii Grass porównuje wywoływanie wspomnień do obierania cebuli. Pod warstwą kłamstw i niedomówień kryje się prawda, która często szczypie w oczy. Piękna metafora, tyle że słuchając wyznań pisarza o jego nazistowskiej przeszłości, wciąż szeleści mi w uszach sucha skórka.

Kulawy scenariusz
Podejrzewam, że jeśli Volker Schlöndorff przestanie w końcu znęcać się nad Anną Walentynowicz i postanowi nakręcić film o przygodach swojego rodaka w Waffen-SS, największy kłopot będzie miał ze scenariuszem. Jeśli zaufa relacji Grassa i nie ubarwi jej sugestią, że syn pisarza był zomowcem, akcja potoczy się nadzwyczaj przewidywalnie.

W pierwszej scenie, zatytułowanej „Wujek nie przyszedł na kawę”, młody Günter jesienią 1939 roku uświadamia sobie, że przy rodzinnym stole obowiązuje zakaz rozmów o kuzynie jego matki. Na insynuacje złośliwego dziadka, że wujek został rozstrzelany przez nazistów podczas obrony Poczty Polskiej, chłopak odpowiada, że „Niemcy tak nie postępują”. Niemniej sprawa zaginięcia wujka głęboko zapada w świadomość młodzieńca i twórczo zapładnia jego wyobraźnię.

W drugiej scenie – „Szok w Dreźnie” – Grass z wezwaniem do wojska w ręku przemierza drezdeńskie ulice, pytając przechodniów, jaka jednostka mieści się przy Frundsberg Strasse. Niestety, nikt nic nie wie, zupełnie jak w czeskim filmie. Już w koszarach zdesperowany Günter nocą wdziera się do pokoju Bogu ducha winnego sturmbannführera Brunnera i dusi go onucą. Ten wydusza z siebie formułę „Waffen-SS”. Grass jest niepocieszony.

Trzecia, kluczowa scena – „Nie oddałem ani jednego strzału” – przedstawia oddział szykujący się do walki z aliantami. Marsowe miny, trupie główki na czapkach. Dowódca Karl Fischer von Treuenfeld mówi: – Wszyscy do czołgów, Günter na polanę! Przyszły noblista posłusznie siada w trawie i zabiera się do lektury „Cierpień młodego Wertera”.

Dziecko we mgle
Cały film mógłby nosić tytuł „Oskar idzie na wojnę”. Bo też Grass porusza się w swoich wspomnieniach jak dziecko we mgle, przywodząc na myśl postać Oskara Matzeratha z powieści „Blaszany bębenek”. Jak pamiętamy, trzyletni Oskar postanawia przestać rosnąć w proteście przeciw okrucieństwu świata dorosłych. Wciąż ma dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i nigdy nic nie mówi, ale od jego krzyku pękają szyby w oknach. Na świat malec patrzy z dystansem. Z zasady jest obserwatorem, a nie uczestnikiem zdarzeń. Jego jedyną pasją pozostaje gra na bębenku.

W świetnej książce „Niedojrzałość. Choroba naszych czasów” Francesco Cataluccio przypomina, że ustroje totalitarne są mechanizmem powodującym zdziecinnienie ludzi dorosłych. Zamiast myśleć o wolności, człowiek staje się posłusznym wyznawcą „wielkiej idei”, otrzymując w zamian materialne bezpieczeństwo. Taki obraz młodego Grassa wyłania się z jego wspomnień. Ale Günter wydaje się kimś więcej, niż dzieckiem uwiedzionym przez totalitaryzm. Jest Oskarem, który wciąż nie chce dorosnąć. Przez sześćdziesiąt lat walił w blaszany bębenek jako autorytet niemieckiej lewicy i nie przeszkadzały mu w tym wstydliwe szczegóły własnej biografii. Dziś, kiedy wraca do przeszłości, infantylizuje ją, uparcie twierdząc, że u progu wojny nie było żadnego Niemca, który chciałby i miałby odwagę przeciwstawić się nazistom.

Cebula po kaszubsku
Być może uwierzyłbym w tę deterministyczną brednię, gdybym nie znał historii Maxa Römera, zarządcy majątku Matarnia, który już w 1939 roku wyszedł z bronią w ręku przeciw oddziałowi SS, żeby ocalić przed zburzeniem polską kapliczkę. Później kilkakrotnie jeździł do Gdańska i wyciągał z więzienia swoich robotników. Nie lubił, kiedy mówiono do niego „Heil Hitler!”. Odpowiadał „Guten Tag”. No a potem wzięli go do Wehrmachtu. I poszedł, i już nie wrócił. Żona wyjeżdżała do Niemiec z czwórką osieroconych dzieci.
Właśnie dla takich opowieści wolę obierać cebulę ze starymi Kaszubami niż z Günterem Grassem. Wbrew pozorom, nie wypominam nobliście jego nazistowskiej młodości, bo łatwiej mi ją zrozumieć niż służbę niektórych Polaków w rodzimych przybudówkach NKWD. Chodzi mi tylko o prawdę. Czy tak trudno zachować się jak dorosły i przyznać do winy, zamiast zasłaniać się młodością, nieświadomością, biernością i odpowiedzialnością zbiorową?

Dobra, koniec tych wymądrzań. Pora zbierać się z kartofliska, bo robi się niebezpiecznie. Z daleka muszę przypominać Annę Brońską z „Blaszanego bębenka”. Wprawdzie nie mam na sobie czterech spódnic, ale nadrabiam to pękatym brzuchem. Strach pomyśleć, co się stanie, gdy dostrzeże mnie erotoman Koljaiczek. W dzisiejszych czasach – w odróżnieniu od lat wojny – wszystko jest możliwe.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.