Wspólnota tylko czasami?

Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN

|

GN 07/2006

publikacja 13.02.2006 10:39

Jest coś tragicznie tajemniczego w śmierci ludzi, którzy spotkali się pod dachem katowickiej hali z powodu miłości do gołębi

Wspólnota tylko czasami?

Katastrofa w Chorzowie przywołała po raz kolejny pytania o siłę więzi i poczucie wspólnoty moich rodaków. Bardzo mocno przeżyłam dramat ludzi, z którymi wiąże mnie coś więcej niż polski i zwyczajnie ludzki los. Urodziłam się w Chorzowie i tam zdawałam maturę. Moi rodzice pochodzą z Sambora i Lwowa, a Górny Śląsk stał się, mocą decyzji podjętych w Jałcie i Teheranie, na wiele lat ich drugą, małą ojczyzną. Na Śląsku uczyłam się solidności, pracowitości i szacunku dla czynów, a nie dla potoku słów przelewanych po próżnicy. Dlatego nie zdziwiłam się, gdy premier chwalił znakomicie zorganizowaną akcję ratunkową, a minister zdrowia postanowił model śląskiego systemu ratownictwa medycznego zastosować w całej Polsce.

Połączyło nas nieszczęście
Mam wrażenie, że ta katastrofa poruszyła Polaków, nie tylko dlatego, że na tle innych była największa. Jest coś tragicznie tajemniczego w śmierci ludzi, którzy spotkali się pod dachem katowickiej hali z powodu miłości do gołębi. Ani o Polskim Związku Hodowców Gołębi Pocztowych, ani o szczególnej więzi, która łączy „gołębiarzy” nie słyszymy na co dzień zbyt wiele. Także o Międzynarodowej Wystawie Gołębi nie dowiedzielibyśmy się zapewne, gdyby nie zawalił się dach hali. A pasjonatów gołębi jest w Polsce ponad 40 tys. Znają się, spotykają, startują w konkursach, zawodach, olimpiadach, zdobywają medale. W swoją pasję wciągają najbliższych. Może dlatego ta tragedia ma szczególny wymiar, jej ofiarami nie są przypadkowi przechodnie czy klienci, lecz niezwykła wspólnota ludzi.

Komentarze prasowe porównywały ją z wydarzeniami towarzyszącymi śmierci Jana Pawła II i przypominały czas, gdy ból i cierpienie Papieża połączyło Polaków. Padło tradycyjne pytanie: dlaczego jesteśmy wspólnotą, gdy umierają bliscy nam ludzie, a przestajemy nią być, gdy życie wraca do normy? Przyznam, że nie do końca rozumiem sens tego pytania. Skąd ta, ukryta w pytaniu, pewność, że wspólnotą bywamy tylko od czasu do czasu? Jakich dowodów jeszcze trzeba, by uznać, że naszą zdolność mobilizacji i współpracy zawdzięczamy temu, że na co dzień i od święta czujemy się wspólnotą? Zachowania moich rodaków są dla mnie najlepszym wskaźnikiem, nieomal naukowym dowodem, że społeczeństwem obywatelskim jednak jesteśmy. A że nie wszyscy i nie w każdej minucie bywamy doskonałymi obywatelami? Czy gdziekolwiek bywa inaczej?

Czy ci lekarze, pielęgniarki, strażacy, ratownicy, górnicy, policjanci, goprowcy, wolontariusze z różnych regionów kraju, łącznie ponad 1300 osób, którzy stawili się na miejscu tragedii bez wezwania i nakazu, oczekiwali jakichś gratyfikacji? Czy prosta odpowiedź, że łączyło ich poczucie wspólnoty losu i odpowiedzialności za innych nie wystarcza? Dlaczego wielu dziennikarzy i socjologów powtarza tezę, że nie jesteśmy ani społeczeństwem obywatelskim, ani wspólnotą, bywamy nią tylko od święta i tylko w sytuacji dramatycznego zagrożenia.

Grupowa solidarność i chora lojalność
To prawda, że naukowe wskaźniki mierzące poziom kapitału społecznego Polaków nie są wysokie. O wiele rzadziej niż inne narody darzymy siebie zaufaniem, ale nasza gotowość do współdziałania, do niesienia pomocy innym, czy zwykła aktywność na rzecz własnego środowiska są na dobrym, europejskim poziomie i z roku na rok obejmują coraz większą liczbę obywateli. To prawda, że liczba organizacji i stowarzyszeń nie jest w Polsce tak duża jak w Finlandii czy Szwecji. Jednak ostatnia tragedia dotknęła członków bardzo prężnego stowarzyszenia, o którym wcześniej niewiele wiedzieliśmy. Okazało się ono wspólnotą bardzo bliskich sobie ludzi, którzy w różnych miejscach Polski dawali dowody silnej więzi zarówno w symboliczny, jak i w materialny sposób. Dowiedli, że potrafią pomagać sobie nawzajem, że pamiętają o rodzinach swoich członków. Być może to my, socjologowie i dziennikarze, nie mamy pojęcia o rzeczywistym stopniu samoorganizacji własnego społeczeństwa i czujemy się zaskoczeni, gdy pokazuje swoją prawdziwą twarz.

Katastrofa ujawniła także inny, mniej chwalebny rodzaj wspólnoty. Być może dlatego zadajemy sobie pytania, czy naprawdę musiała się wydarzyć. Myślę o „chorej lojalności”, która wiąże i uzależnia projektanta, inwestora, wykonawcę i właściciela hali targowej, lecz nie obejmuje klientów i zwiedzających wystawy. Ta szczególna lojalność pomaga „oszczędzać” na projektowaniu, na wykonawstwie, na odśnieżaniu dachów, na należytej, nawet jeśli kosztownej, trosce o stan budynku. Zawsze znajdą się ludzie, którzy „pomagają” przedsiębiorcom kosztem klientów. Jeśli pozwalamy funkcjonować „chorym wspólnotom interesów”, nie bądźmy zdziwieni, że Polacy nie potrafią zaufać „wszystkim ludziom”.

Tej niszczącej lojalności jest czasami za dużo, tej drugiej, solidarności silniejszych ze słabszymi za mało. Warto przypomnieć, że autentyczna solidarność łączy lekarza przede wszystkim z jego pacjentem, nauczyciela z uczniem, silniejszego ze słabszym, a właściciela hali, jego projektanta, wykonawcę i administratora z użytkownikami. Mam wrażenie, że w budowaniu takiej solidarności powinno nam pomagać państwo, spokojnie, ale konsekwentnie oddzielając ziarno od plew, „chorą lojalność” od zwykłej solidarności potrzebnej w każdej dobrej sprawie. Wbrew pozorom, nie jest to ani trudne, ani niemożliwe do zrobienia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.