Rozpętali prawdziwe niebo

Marcin Jakimowicz

|

GN 27/2005

publikacja 04.07.2005 23:21

Na największym polskim festiwalu muzyki chrześcijan tłumy młodych ludzi przywitała świetna muzykai straszliwy upał.

Rozpętali prawdziwe niebo Józef Wolny

Kto chce iść do nieba? – pyta ze sceny Robert Friedrich. Las rąk. – A kto chce iść do nieba dzisiaj? Większość rąk chowa się. Dzieci z Arki Noego śmieją się. Wszystkie oczy wpatrzone są w małego brzdąca z plastikową gitarką. Stoi na scenie i udaje, że gra. Przepraszam, gra, oczywiście, że gra. Uderza w struny, tupiąc nóżką. Kto to? – pyta długowłosy chłopak w koszulce Armii.

– Julek, syn perkusisty Acid Drinkers, Ślimaka. Za maluchem jego starsi koledzy i koleżanki. Arka Noego świętuje urodziny. Pierwszą piosenkę „Nie boję się” nagrała dokładnie pięć lat temu. Jej refren śpiewają dzieci pod sceną. Najmniejsze siedzą na ramionach swoich zmordowanych, spoconych i poklejonych watą cukrową ojców. Na pocieszenie tatusiowie otrzymują płynącą ze sceny dewizę życiową, że „mama to nie jest to samo co tato”. Balonik, który wymknął się jakiemuś maluchowi z rączki, niemrawo ucieka do nieba. Żadnego wiatru. Upał.

Jeszcze goręcej robi się, gdy na scenie pojawia się Pneuma. Przed dwoma tygodniami napisałem w zapowiedzi festiwalu „Będzie bardzo, bardzo ciężko. Nieprzyzwyczajeni będą prze-chodzić na drugą stronę ulicy”. Miałem rację. Dzieci i starsi wycofali się nad Wisłę. Zespół z Trójmiasta to jedna z najcięższych kapel w Polsce. Z płyty na płytę grają ostrzej. Z powodzeniem mogliby zagrać na katowickiej Metalmanii. Gdyby ich ktoś zaprosił. Ale nie zaprosi. Dlaczego? Śpiewają o Bogu.

Lider grupy Kuba woła ze sceny: „Moi koledzy po fachu zazwyczaj mówią: rozpętajcie pod sceną piekło. Ja raczej powiem: rozpętajcie tutaj niebo”. Młodzi wiedzą, o co chodzi. Są spoceni, zakurzeni, ale szczęśliwi. Gdy muzycy zaczynają ze sceny modlitwę, wznoszą ręce. Tłum faluje, gdy na scenie szaleje szwedzka grupa Mammuth. Znów drapieżnym riffom gitar towarzyszy modlitwa. O dziwo, sędziwe mury krzyżackiego zamku, w którym odbywa się festiwal, nie pękają. Jednak dobry budulec to podstawa. Zmęczony tłum łapie oddech, gdy na scenę wychodzi czterech ubranych na biało mężczyzn. To A4, francuski kwartet gospel. Śpiewają a cappella, a ich czyste, pełne harmonii głosy słychać po drugiej stronie oświetlonej latarniami Wisły. Noc.

Drugi dzień festiwalu. „Niechaj zstąpi Duch Twój i odnowi ziemię, życiodajny spłynie deszcz na spragnione serce” – na scenie ćwiczy Deus Meus. – W czasie tej piosenki powinien spaść deszcz – uśmiecha się Basia Pycel, nasza redakcyjna koleżanka z Lublina. Zadzieram nos do góry. Ani jednej chmurki. Żar leje się z nieba. Termometry wariują. Uff! Ładna metafora, Baśka, bardzo ładna. Wycieram spocone czoło.

Za sceną kilkanaście osób modli się, trzymając się za ręce. To zespół o najdłuższej nazwie w Polsce: „Czterdziestu synów i trzydziestu wnuków jeżdżących na siedemdziesięciu oślętach”. Zaraz na scenie zagrają porywające folkowe kawałki ze swej najnowszej płyty. Potem publiczność kołysać się będzie w rytm pulsującego reggae. Maleo Reggae Rockers grają wiele starych kultowych piosenek: „Święty szczyt” Deadlocka, stare numery Izraela. Ech, łza się w oku…

Nagle na scenę wkracza brodaty smagły facet z kucykiem. Ma połatany szary habit. To Stan Fortuna, franciszkanin ze Stanów Zjednoczonych, gwiazda festiwalu. Multiinstrumentalista, wokalista, raper, jazzman, muzyczny geniusz. Jest na scenie sam, a mimo to wypełnia ją dźwiękami tak, jakby grała spora kapela. Rapuje w slangu czarnej dzielnicy Bronxu, gdzie pracuje na co dzień. Nawet policja wjeżdża tam z pewną taką nieśmiałością (przeczytasz o nim w kolejnym numerze „Gościa”). Gorąco.
Na scenę wchodzi spory chór ze Szczecina.

„Co się z nimi stało? To nie może być Deus Meus” – przecieram oczy ze zdziwienia. Byłem w ciągu ostatnich lat na kilku ich koncertach. Starali się jak mogli, ale wypadali raczej blado. A teraz? Brawurowy koncert porywa publiczność. Nowy duch. Śpiewają z Mietkiem Szcześniakiem, Lidką Pospieszalską i Bartkiem Jaskotem. Nad całością czuwa Marcin Pospieszalski. – Panie, wypełnij naszą muzykę swoim Duchem. Sam dośpiewaj to, czego my nie będziemy potrafili – modlił się przed koncertem.

Znany polski jazzman Michał Kulenty jest pełen podziwu: „Dziewczyny i chłopcy wstają w środku nocy, by dotrzeć ze Szczecina, czyli z końca świata, na koncert. A poza tym są naprawę skromni, woda sodowa nie uderza im do głowy”. Śpiewają od dziesięciu lat. Gdy ruszają w trasę, nie zostawiają już kolokwiów i klasówek, ale wypisują karty urlopowe. I zostawiają na kilka dni rodziny. Pod sceną śpiewający potężnym marynarskim głosem Bulion przytula malutkiego Antosia, a Iza całuje w czoło maleńką Zuzię. Mamusie i tatusiowie z Deus Meus zaczynają śpiewać: „Niechaj zstąpi Duch Twój i odnowi ziemię, życiodajny spłynie deszcz na spragnione serce”. Na rozpaloną, zakurzoną publiczność zaczynają spadać… krople deszczu. Szukam wzrokiem Basi. Śmieje się. Krople momentalnie wsiąkają w spieczoną, spękaną ziemię. Wylanie Ducha. Ludzie pod sceną podnoszą do nieba ręce i zaczynają z zespołem wielbić Boga. Wokół słychać szept modlitw. W blasku oślepiających reflektorów widać wyraźnie każdą kroplę deszczu. Przechodzi mnie dreszcz. Nie, nie z zimna.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.