Urodzona w więzieniu

Przemysław Kucharczak

|

GN 12/2008

publikacja 20.03.2008 13:15

Magda, córka bohaterów walczących z władzą ludową, urodziła się w więzieniu. Przez poronienie. Jej mama, pobita na przesłuchaniu przez ubeków, przy porodzie umarła.

Urodzona w więzieniu Magdalenę w dzieciństwie komuniści przekonali, że jej rodzice to bandyci fot. Jakub Szymczuk

Komuniści wpoili dziewczynce przekonanie, że jej rodzice to bandyci. – Uważałam ich za przestępców aż do końca lat 80. – wspomina dzisiaj Magdalena Zarzycka-Redwan, urodzona w 1949 roku w osnutym ponurą sławą stalinowskim więzieniu na Zamku w Lublinie. – Dopiero po upadku komunizmu zaczęłam szukać ludzi, którzy pamiętali moich rodziców i odkrywać rodzinną historię – dodaje.

Naboje w mące
Rodzice Magdaleny, czyli Stefania i Władysław Zarzyccy, mieszkali we wsi Kolonia Łuszczów niedaleko Lublina. Działali w podziemnej organizacji Wolność i Niezawisłość. WiN stawiało rozpaczliwy opór komunizmowi. Tak długo, aż Urząd Bezpieczeństwa wyłapał i wymordował prawie wszystkich. Tata Magdy był w WiN-ie kwatermistrzem. Organizował amunicję dla kolegów z „lasu” i przekazywał im pieniądze. Stefka była wysoka i bardzo ładna. Jej jasnoblond włosy układały się w fale. Władek był czarnowłosy, podobno przystojny. Dom Zarzyckich stał z dala od innych zabudowań. Z jednej strony podchodził pod niego las janowski, z drugiej las łuszczowski. Dom idealny dla kogoś, kto planował wywrotową działalność. – Rodzice kupili go pod koniec wojny od Niemca, który uciekał przed Armią Czerwoną. Nie wiem, dlaczego przyjechali właśnie tu z spod Opatowa na Kielecczyźnie. Prawdopodobnie już tam byli związani z ruchem oporu. Czy musieli stamtąd zniknąć, czy przyświecał im jakiś inny cel, nie wiem. Nie chcę gdybać – mówi Magdalena. Przez kilka miesięcy dom był dla żołnierzy WiN koszarami. – Ale później dostali rozkaz, że nie wolno im u nas stacjonować. Ojciec miał być daleko od „lasu”. Bo gdyby go zabrakło, „leśni” straciliby swoje najważniejsze oparcie w terenie. Więc tylko co jakiś czas spotykali się w naszym domu dowódcy – relacjonuje Magdalena.

Żołnierze WiN na Lubelszczyźnie mocno dali się komunistom we znaki. Także w Łuszczowie, wiosce Zarzyckich, w potyczce z oddziałem kapitana „Uskoka” z WiN-u zginęło w 1947 roku pięciu milicjantów i ormowców. – Moja siostra Marysia wspominała, że jeździła wtedy z mamą po amunicję do gwoździowni w Lublinie. Naboje były schowane na wozie w workach z mąką. Mama przez całe 13 kilometrów do domu gnała konie, aż były mokre. Ale ta „mąka” nigdy do domu nie dojechała, bo przedtem, w lesie, worki rozładowywali partyzanci – mówi Magdalena. Władek był prezesem związku chmielarskiego. Dlatego mógł bez przeszkód jeździć po całej okolicy w sprawach WiN. Kiedy zaczepiła go milicja, odpowiadał, że jeździ podpisywać umowy z plantatorami. – A jak pod nasz dom podjeżdżali łącznicy w taksówce, to ojciec tłumaczył sąsiadom, że „przyjechali ze związku chmielarskiego” – uśmiecha się Magdalena.

Ubek w płaszczu ojca
Wszystko się skończyło 2 marca 1949 roku. Żołnierz WiN o pseudonimie „Góral” doprowadził do zagrody Zarzyckich funkcjonariuszy UB. Oficerowie WiN, którzy właśnie mieli tam naradę, brawurowo przebili się do lasu. Ale UB aresztowało gospodarzy: Stefkę i Władka. Przez następne dni ubecy podjeżdżali pod dom ciężarówkami i kradli dobytek Zarzyckich. Troje dzieci Zarzyckich w przerażeniu chowało się wtedy w skrytce pod słomą w budynku gospodarczym. Najstarsza Marysia miała 13 lat, Henio 11, a Zosia 9. Widzieli, jak jeden z ubeków wychodzi z domu ubrany w piękny, zimowy płaszcz ich taty. Sąsiadom ubecy zabronili zbliżać się do gospodarstwa Zarzyckich. Dzięki temu mogli bez świadków grabić ich majątek. A dzieci głodowały. Tymczasem w Lublinie trwały przesłuchania rodziców. Jak wyglądały, wiadomo z zachowanych akt śledztwa i późniejszych opowiadań Władysława. Ubecy bili jego żonę, trzymając go na korytarzu, skutego i pod strażą. Drzwi do pokoju, w którym ją bili, były otwarte. Stefka była wtedy w zaawansowanej ciąży. – Gdyby ojciec nie był skuty, rozszarpałby tych ubeków, bo był bardzo postawnym mężczyzną. A mama musiała tak samo słuchać na korytarzu, jak ubecy bili tatę – mówi Magdalena.

Stefka uparcie odpowiadała śledczym, że jak partyzanci przyszli, to ona im tylko jeść dała. Kiedy wyprowadzali ją skatowaną z ostatniego przesłuchania, rzuciła do męża czekającego na korytarzu: „Władek, ja już dłużej tego nie wytrzymam”. – Prosto z tego przesłuchania przewieźli ją na oddział szpitalny więzienia na Zamku w Lublinie, bo mama zaczęła mnie ronić – mówi Magdalena Zarzycka.
Prawdopodobnie Magda miała urodzić się miesiąc później. Poród odbierała znajoma Stefki, pani Traczowa. To była akuszerka z Łuszczowa, która przez krótki czas też siedziała na Zamku. – Mama po porodzie wypowiedziała tylko dwa zdania. Zapytała: „chłopiec czy dziewczynka?”. Pani Traczowa odpowiedziała, że dziewczynka. A wtedy mama powiedziała: „Niech jej Bóg pozwoli żyć” – mówi Magdalena, dziwnie zamyślona. – Akuszerka zajęła się wtedy na chwilę mną. A kiedy znów odwróciła do mamy, mama nie żyła – dodaje. Magdalena nie wie, jak udało jej się przeżyć następne dwa lata i dwa miesiące. Bo spędziła je w więzieniu, wśród obcych ludzi. Kto ją karmił, kto przewijał? Pewnie co chwila ktoś inny. A czasem może i nikt. – Mam dwie córki i wiem, ile trzeba poświęcić wysiłku dziecku w tym wieku. To, że żyję, to jakaś tajemnica – mówi.

Tymczasem ojciec siedział w innej części tego samego więzienia. O tym, że ma córkę, a jego żona nie żyje, dowiedział się w końcu października, czyli po pół roku. Został skazany na 15 lat więzienia.
A Madzia trafiła do sierocińca w Łabuniach. Pamięta, jak sikała tam w majtki z przerażenia, gdy prowadzące sierociniec zakonnice wyprowadzały ją na podwórko. – Bo na podwórku była taka ogrooomna przestrzeń... A ja znałam tylko prostokąt nieba na dziedzińcu więzienia. Nie wiedziałam nawet, jak wyglądają drzewa i trawa – wspomina.

Później był następny sierociniec, w Klemensowie. Budynek stał w parku, więc dziewczynkę mniej straszyła otwarta przestrzeń. Tam Madzia doczekała politycznej odwilży 1956 roku. Ojca zwolniono z więzienia. Przyjechał, przytulił. – Broniłam się przed tym jego przytulaniem, bo to był dla mnie obcy mężczyzna. Nie chciałam go znać. W 1957 roku, kiedy tylko dostał pozwolenie na zamieszkanie w swoim domu, zabrał mnie z sierocińca. Krępowało mnie, że ten pan mnie rozbiera, żeby mnie wykąpać. Mnie nikt przedtem nie kochał i nikt mi nie stawiał wymagań. Nie rozumiałam i nie chciałam tego. Denerwowało mnie, że na dobranoc zamiast bajki opowiada mi, jak jego pokolenie walczyło o wolność przeciw komunistom. Mówił, że ja doczekam, aż ten system się zawali, i że opowiem to w przyszłości moim wnukom – mówi.

W zrujnowanym domu w Łuszczowie rodzina zaczęła się odradzać. Magda poznała swoje rodzeństwo. Było jej przykro, kiedy Zosia przyznała, że wolałaby, żeby zamiast Magdy przeżyła jej mama. Najstarsza Marysia patrzyła na to inaczej. „Co ty mówisz! Przecież wiesz, kto zamordował naszą mamę” – powtarzała. A brat Henio stał się dla Magdy autorytetem. Nosił ją na rękach. Nauczył ją, jak się skacze z okienka na stertę słomy. – Ojciec był przewrażliwiony na punkcie mojego zdrowia i bezpieczeństwa, więc mu się do tego nie przyznaliśmy – uśmiecha się dziś Magdalena.

Czasem przychodzili ostatni partyzanci. Władysław natychmiast wychodził z nimi do lasu. Kiedy po latach Magdalena zobaczyła zdjęcie zastrzelonego „Lalusia”, zdała sobie sprawę, że zna jego twarz. „Laluś” był ostatnim żołnierzem niepodległej Polski. Zdradzony, zginął w walce dopiero w 1963 roku. Magda zapamiętała jego wizyty, bo „Laluś”, nieco pucułowaty blondyn, był przystojny. Innym razem Magda widziała, jak ojciec zakopuje na podwórku broń.

Zanim tata ją odsunął, dotknęła jednej ze skrzyń i trwale ubrudziła smarem swoją koszulkę. Magda zapamiętała, że paznokcie jej ojca po ubeckich torturach rosły dziwnie zdeformowane. To była pamiątka po ich wyrywaniu. Pamięta też jego nogi pokryte bliznami. – Ojciec opowiadał, że bili go właśnie w zabliźniające się rany, żeby je odnowić. A potem wrzucali go do celi wypełnionej wodą, żeby te rany gniły. Miał na to wojskowe sposoby, np. odkażał rany własnym moczem – mówi.

Moi rodzice bandyci
Władysław Zarzycki próbował odzyskać dla swoich dzieci majątek żony. Proces nie szedł po jego myśli. W 1963 roku wrócił z rozprawy i zmarł na zawał. – To straszne, ale ucieszyłam się, że znów pójdę do sierocińca. Nie czułam wtedy więzi z tatą – wspomina Magdalena. – Dopiero w Państwowym Domu Dziecka w Lublinie zorientowałam się, że to jeszcze gorsze miejsce niż sierociniec prowadzony przez zakonnice. Kierowniczka szczuła na mnie inne dzieci. Wyzywali mnie, miałam przezwisko „partyzant”. Bardzo się wtedy wstydziłam za rodziców.

Zgadzałam się recytować na akademiach: „Moi rodzice byli bandytami. Ja jednak jestem młoda i nie pójdę ich śladem” – dodaje. Dziewczynie nie przysługiwał przydział butów ani ubrań. Nie uczestniczyła w wycieczkach. Państwo wciąż karało ją za to, że jej rodzice byli patriotami. Mogła uczyć się wyłącznie w zawodówce. Wybrała handlówkę. Dobrze się tam uczyła, tańczyła w zespole, dawała korepetycje innym dzieciom. – Były tam dwie kobiety, które jakoś mnie budowały, rozbudzały chęć do nauki. Wicedyrektor, pani Górska, i nauczycielka matematyki, pani Myrcik. Sądzę, że one miały w przeszłości coś wspólnego z ruchem oporu. U nich czuło się tego ducha – wspomina.

Została ekspedientką w sklepie mięsnym. Niestety, wyrzucili ją, kiedy odkryli, że jej rodzice nie zginęli w wypadku samochodowym. Bo taką wersję podawało rodzeństwo Zarzyckich w życiorysach. – Moja siostra Marysia dostała się na rolnictwo na trzech różnych uczelniach. I z wszystkich ją wyrzucili. Siostra więc radziła: wyjdź za mąż i zmień sobie nazwisko. No to wyszłam za mąż dla nazwiska, ze świadomością, że zaraz się z mężem rozwiodę – mówi. Rozwiodła się, ale przedtem urodziła się im córka Wioletta. – Skrzywdziłam ją, bo nie wiedziałam, jak być dobrą matką.

Ona przytulała misia i ja też przytulałam misia. Nie kupowałam zabawek dla niej, tylko dla siebie. Córka to wyczuwała – wspomina. – Bardziej dojrzała byłam już przy drugiej córce, Dagmarze, którą miałam w wieku 30 lat. Tyle samo miała moja mama, rodząc mnie – mówi. Przez całe życie Magdalena nie mówiła prawdy o swoim pochodzeniu. Wiecznie czuła strach, że prawda się wyda, że ją wyrzucą ze studiów, z pracy. Z tego powodu nie ufała ludziom. Trudniej było jej się z ludźmi zaprzyjaźnić, bo bała się przed nimi całkiem otworzyć. Myślała, że się od niej odwrócą, że doniosą. Mówi dziś, że żyła w kłamstwie.


Spotykała jednak też dobrych ludzi. Prezes Skrzetuski ze spółdzielni „Samopomoc Chłopska”, gdzie pracowała, kazał jej obiecać, że podniesie wykształcenie. I tak jej układał grafik dyżurów, żeby mogła skończyć liceum, a potem studia ekonomiczne. Kiedy odszedł na emeryturę, następny prezes przyznał się: „nie wiem dlaczego, ale dałem Skrzetuskiemu słowo, że będziesz się uczyć, a ja mam ci w tym pomagać”. – Wtedy zrozumiałam, że on wiedział – uśmiecha się Magdalena.

W latach 80. Magdalena została dyrektorem lubelskiego oddziału esperanckiego biura turystycznego. Jej siostra Marysia była uszczęśliwiona. – To był czas, kiedy już nie sprawdzano tak dokładnie przeszłości człowieka. W późnych latach 80. zaczęłam powoli przyznawać rację Marysi, że może jednak nasi rodzice nie byli bandytami. Przeczytałam broszurkę o Katyniu. A potem zaczęłam badać moją przeszłość – wspomina. Dotarła m.in. do partyzanta „Górala”, który doprowadził UB do ich rodziców. – Powiedział, że przez całe życie spodziewał się wizyty któregoś z nas. Mówił, że złamał się po torturach. Że chciał podać fałszywy termin spotkania dowódców w naszym domu, ale z tego bólu podał właśnie termin prawdziwy. Wyszłam wzburzona. Dopiero po pół roku powiedziałam, że mu wybaczam – wspomina. Dzisiaj Magdalena wierzy, że jej rodzice są bohaterami. Po czterdziestym roku życia wreszcie zaczęła się z nimi zaprzyjaźniać. Przywraca im dobre imię, mówi o nich. Uzyskała w sądzie uniewinnienie ojca. W zeszłym roku odebrała w imieniu mamy order, przyznany przez prezydenta.

Magdalena miała w życiu trzech mężów, teraz jest wdową. W dzieciństwie została ochrzczona i przyjęła Komunię świętą na życzenie ojca. Nie chodzi jednak do kościoła, bo nie cierpi księży. – Codziennie się modlę do moich rodziców. Mama śni mi się zawsze, kiedy mam kłopoty. Mówię jej o wszystkim. Ale wierzę, że jest Ktoś większy niż moja mama, że musi być jakiś Bóg. Codziennie w drodze do pracy odmawiam za rodziców „wieczny odpoczynek”. Wchodzę nawet do kościoła na placu Trzech Krzyży w Warszawie, żeby to „wieczny odpoczynek” zmówić – mówi. – Więc rodzice są tą nicią, która wiąże panią z Bogiem? – dopytuję. – Tak właśnie jest. A wie pan, że we śnie zawsze widzę mamę, jak wchodzi w górę po kręconych schodach? To schody podobne do prowadzących na więziennego koguta, czyli wieżyczkę strażniczą. Kiedy odwiedziłam dziedziniec Zamku w Lublinie, poukładało mi się to w głowie. Myślę, że więźniarki mówiły mi, że mama poszła do nieba. A niebo to był ten niebieski prostokącik widoczny z dziedzińca. I były tam kręcone schody na koguta. Wyobraziłam sobie, że mama tam wchodzi. I w snach widzę do dzisiaj moją mamę wchodzącą do nieba – mówi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.