Doktor Ela

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 26/2007

publikacja 04.07.2007 09:35

Najtrudniejsza rzecz na świecie to przyznać, że robiło się źle. To się udaje, kiedy przestajemy poddawać się ocenie ludzi, a zwracamy uwagę na to, jak nas widzi Bóg – dr Elżbiecie Siwiak dojście do tej prawdy zajęło prawie 15 lat.

Doktor Ela

Na oddziale położniczym szpitala w Krynicy Zdroju ciężarne kobiety informują, że dr Ela jest przy porodzie. – Proszę przyjść za pół godziny – wybiega do mnie w przerwie. – Zaczęła się druga faza. O 16.20 przyjmuje zdrowego chłopczyka. To „jej” kolejne dziecko. Które w ciągu 30 lat pracy? Cesarek wykonała kilkaset. „Normalne” porody dawno przestała liczyć. – Kiedy na piątym roku studiów weszłam na porodówkę, to było objawienie. Stwierdziłam, że właśnie to chcę robić do końca życia. Położnictwo zdała na pięć, choć do studiów za bardzo się nie przykładała. Rozmawiamy o czułości. O tym, że ona z niej wychodzi, kiedy pomaga rodzącej, a potem bierze do rąk maleństwo.

Dr Ela nie wstydzi się uczuć, bo nie wstydzi się siebie. – Gdybym się wstydziła, to by pani tu nie weszła – zaznacza. – Odblokowanie nastąpiło, kiedy wybaczyłam sobie wszystkie straszne sprawy i zaczęłam o nich mówić. Stanęłam w prawdzie przed sobą, a potem w świetle Bożego miłosierdzia. Nie ma długich włosów jak biblijna Maria Magdalena na obrazach. Ale mówi, że jest wzorem do naśladowania dla dzisiejszych Marii Magdalen, wypuszczonych na manowce dziewcząt. – Przecież jawnogrzesznica stała się świętą – dodaje. Opowiada, że w minionym ustroju wykonywała zabiegi tzw. przerywania ciąży. Inni też, ale trzymają to w tajemnicy. I o trójce swoich dzieci, wychowanych w ekstremalnych warunkach. Każde miało innego ojca. Zaznacza, że to nie ekshibicjonizm. Zamierza spisać autobiografię. Żeby inni zobaczyli, że można otworzyć się na siebie. I coś z tym życiem zrobić.

Krynica ją urzekła
Dr Ela po przyjściu na dyżur zdejmuje perłowe klipsy. Leżą na biurku jak symbol kobiecego świata, który zostaje za szpitalnymi drzwiami. – Do zabiegów zsuwa się też pierścionki, obrączki – objaśnia. Wskakuje w białe spodnium, zmienia buty. Jak trzeba, biegnie na porodówkę. Nad drzwiami drewniany krzyżyk, obok obrazek Świętej Rodziny. Dwa stanowiska do porodu, stosy zestawów porodowych w szafkach, bety i wkładki w pojemnikach. Ruchomy stoliczek, na którym kładzie się noworodka i go odsysa. – Gdy go dajemy mamie na brzuch, to cichnie, gdy zabieramy, płacze – mówi doktor. – To ich sposób komunikowania. Mamy też mało krzyczą, nie tak jak kiedyś. Już po trzech godzinach wstają, zajmują się dziećmi. Urodzonego wczoraj Bartka z Mochnaczki Niżnej mama wozi po korytarzu. Czasem opieka nad rodzącą przedłuża się. Jak nad Magdą, której kilka dni przed porodem zmarł mąż. Dziewczyna zwróciła się do niej o pomoc.

Na ginekologii i położnictwie w szpitalu miejskim dr Ela pracuje od dwóch lat. Od początku roku jest też szefową ginekologii zachowawczej w szpitalu uzdrowiskowym w Starym Domu Zdrojowym. Przez lata nieustannie zmieniała miejsca pracy i zamieszkania. Przeszła przez Bochnię, Gdańsk, Słupsk, Łuków, Lubawę, Tuchów, Tarnów. Trochę z powodów osobistych, ale i fantazji nomady, który zawsze jest gotów wziąć dobytek i ruszyć w drogę. Jednak Krynica ją zniewoliła. – Mam 54 lata i ja, stary wędrowiec, już się stąd nie ruszę, tutaj umrę – zwierza się. Na oddziale dr. Janusza Stettnera pracuje jej się jak nigdy dotąd. Nikt nikogo nie podgryza, można sobie ufać. To wymarzone położnictwo w kameralnych warunkach. Rocznie na świat przychodzi tu 600 dzieci. Może stąd ta domowa atmosfera. Położna Teresa wchodzi do gabinetu ze świecą. – Pani doktor ją kupuje, żeby dofinansować oazy. To złoty człowiek – szepce, żeby nie zawstydzać ofiarodawczyni. – W zeszłym roku dała mi pieniądze na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy.

Pytania o sens
W dzieciństwie nie miał kto pleść jej warkoczyków. – Zawsze byłam duża, nikt się mną nie zajmował – opowiada. Rodzice pobrali się, bo była w drodze. A rozstali, kiedy skończyła 5 lat. Mama Stanisława, pracownik kulturalno-oświatowy, nigdy nie miała czasu. Ela marzyła o kanapkach, które inne matki szykowały koleżankom do szkoły. Z pokorą jadła chleb z dżemem, a na obiad kupowała w barze dwa kotlety. Potem mama zachorowała na raka. Umarła, kiedy Ela miała 17 lat. Wtedy z bratem przenieśli się do ojca Zdzisława i macochy. – Brat babci był księdzem, ale trzeba było się z tym kryć, bo mama była partyjna – opowiada. – Nie wychowano mnie ani do życia w rodzinie, ani do miłości, ani do wiary.

Chciała odpowiedzieć sobie na pytania o istotę życia, śmierci, cierpienia. Pomyślała, że znajdzie odpowiedź, studiując medycynę. – Poszukiwałam prawidłowości w świecie skrajnie nieprawidłowym – mówi. Studia zaczęła w Krakowie, a skończyła w Gdańsku już z pierwszym synem Bartkiem na kolanach. Na zdjęciach widać, jaka była ładna. – Teraz to już resztki fortuny – śmieje się. – Ze zdobyciem mężczyzn nie miałam problemów, ale właściwie nie byli dla mnie ważni. Mąż był tylko środkiem do tego, żeby uciec z domu i studiować nad morzem, bo lubiłam, jak pachnie solą. „Czy mnie kocha, czy go kocham?” – to nie było istotne. Dopiero po ślubie w oliwskiej katedrze przepłakała całą noc. Jakby nagle przyszło opamiętanie. Jaki to wszystko ma sens? – Z mężem szybko się rozwiodłam, bo „wyszłam za mąż, zaraz wracam” – kończy. Związała się z kolegą lekarzem i wyjechali do Miastka, żeby mogła zrobić specjalizację z ginekologii.

Tylko 10 minut
– Przerywanie ciąży to był zabieg jak każdy inny. Jeden miał przydział na porodówkę, drugi na operację, trzeci do zabiegu – opowiada. Położne i współleżące piętnowały oczekujące na aborcję matki. Ale nie lekarze. Choć w każdym szpitalu był ktoś, kto tego nie robił. Zwykle deklarował się jako wierzący. – To była dla mnie ciemnota – wspomina. W Łukowie jeden z kolegów kierował pacjentki do szpitala na zabieg z prywatnego gabinetu. – Niby taki święty, a chce to robić cudzymi rękami – buntowaliśmy się. Zabieg traktowałam jako pomoc kobiecie z problemem, z drugiej strony myślałam, ile istot uratowaliśmy... Aborcja to był sposób antykoncepcji. Dopuszczano ją do 12. tygodnia, ale zawsze można było się pomylić. W praktyce nie istniały ograniczenia. – To było miażdżenie dziecka kleszczami Wintera – mówi. – Całą zawartość macicy miażdżyło się i usuwało.

Trudno mówić o wadze tych dzieci. Zwykle mierzyły 3–4 cm. Przebijało się pęcherz płodowy, odpływały wody, a potem wkładało się kleszcze. Ewakuowało się tkankę kosmówkową, która otacza płód, potem łyżeczkowało się macicę. To trwało 10 minut. Przy większych ciążach widać było fragment ciałka – najczęściej główkę. Kiedyś kolega wyciągnął źle zmiażdżone jelita dziecka. Pamiętam, jak się wysuwały... Innym razem asystowała przy komplikacjach po zabiegu. Dziewczynie niedokładnie oczyszczono macicę. Wykrwawiła się. Przed śmiercią powiedziała: „Teraz będę umierać, teraz się boję”. Kiedy przeniosła się do Grudziądza, kolega „usuwając” pierwszą ciążę, a te aborcje niosą największe komplikacje, przebił macicę pacjentki. – Ona straciła wszystko, on nic – pointuje. – Złożyliśmy doniesienie do Komisji Etyki Lekarskiej.

Zadośćuczynienie
Pierwszy sygnał, że tak dłużej nie może być, przyszedł ze strony ciała. Straciła władzę w prawej ręce. Przeżywała wtedy ciężko rozstanie z drugim mężem. Trafiła do kliniki psychoneurologicznej w Warszawie. Po trzymiesięcznym leczeniu wróciła do normy. Okazało się, że to wynik ciężkiej nerwicy. – Porozkładałam się na czynniki pierwsze jak puzzle i zobaczyłam, z czego jestem złożona – wspomina. Do Boga zwróciła się trochę później. Przez syna Bartka, który w VI klasie wstawał o 6 rano na Roraty. – Po co on to robi? – zastanawiała się. Mieszkali wtedy w Tuchowie. Niedługo potem „odbierała” kuzyna Tomka. Jego rodzice poprosili, żeby została chrzestną. Musiała iść do spowiedzi.

Spowiednik po wysłuchaniu, że przerywała tyle ciąż, powiedział, że ma od biskupa władzę udzielenia jej rozgrzeszenia. – Czy zdawałaś sobie sprawę, że zabijasz? – zapytał. – Nie pracowałam po to, żeby zabijać – odpowiedziała. Matka Boska Tuchowska jest jedną z jej ulubionych. To przed Jej obrazem zaczęło się nawrócenie dr Eli. Nauczyła się żyć w świetle Ewangelii i czytać znaki Boga. – Nie chciałam Go słuchać, bo bałam się, że muszę coś zrobić ze swoim życiem – mówi. Jej własne dzieci Bartek, Marian i Marysia są dorosłe. – Szybko mieli odciętą pępowinę, dwie, trzy minuty ją się trzyma, dopóki tętni – odwołuje się do położnictwa. – Nie jestem zwykłą kobitką – nie gotuję, nie siedzę w domu, ale dzieci zawsze kochałam i one o tym wiedziały. To mój największy sukces, że wierzą w Boga, stworzyły trwałe związki – dodaje. W zeszłym roku synowa przyjechała właśnie do Krynicy urodzić jej wnuka Franka. – Powiedziałam im, że zgrzeszyłam, żałuję, a teraz czynię zadośćuczynienie – mówi.

Nie życzcie dobrej nocy
– Medycyna to niebezpieczna dziedzina. Stajemy się właścicielami wiedzy, która może przedłużyć życie. Pomogę ci, ale... I tu można wstawić osobiste korzyści materialne, zaspokojenie poczucia własnej wartości itd. – głośno myśli dr Ela. – Za pieniądze robiło się aborcję i dziś leczy się za nie bezpłodność. Co tu mówić o humanitaryzmie? Często to nie pomoc, ale biznes. Wszystko ma konkretną cenę. Jedyna możliwość zmiany nastawienia to pokora wobec pacjenta. – Uświadomienie sobie, że my, lekarze, nie należymy do klasy wyższej. Dlatego stałam się jak dziecko z Ewangelii – mówi. – Jeśli chcę się dostać do nieba, muszę dosłownie brać wskazania Jezusa. „Miłujcie się wzajemnie” – to jej przesłanie. Odkąd wybaczyła sobie, łatwiej jej przychodzi kochać innych. Taką bezwarunkową miłość obserwuje też u rodzących.

Nigdy nie zdarzyło jej się, żeby matka dziecka niepełnosprawnego odrzuciła je. – Nawet czasem mocno zniekształcone dzieci z rozszczepem podniebienia matki tulą natychmiast do siebie. Przez te lata pracy nie miała sytuacji, że trzeba było zabić dziecko dla ratowania zdrowia matki. – Dziś możliwe jest wcześniejsze rozwiązanie w szpitalach wyższej preferencji – wyjaśnia. Kiedy ma dyżur od 15.00 do 8.00, mieszkaniem w Nowym Sączu zajmuje się córka Marysia i koty: Mercedes i Volvo. – Tylko nie życzcie mi dobrej nocy, bo może być zła – ostrzega nas. To taki lekarski przesąd. Lepiej po prostu powiedzieć: „Dobranoc”. Tymczasem dr Ela do drugiej w nocy przyjmuje porody, a rano, jak zwykle, uśmiecha się i narzeka, że ma podpuchnięte oczy. Kiedy zatrzymuje się na mostku do zdjęcia, od razu stoją obok dzieci. Jakby je przyciągała. A ja, idąc za jej radą, otwieram Pismo Święte. „Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują” (Mt 7,14).

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.