W samym środku europejskiej stolicy wschodni bazar i współczesna wieża Babel. Na stadionie (nazwa oficjalna „Jarmark Europa”) zaopatruje się pół Warszawy. Pełno tu wietnamskich handlarzy i zachodnich turystów. Czas na zakupy ekstremalne. Ostatnie...
Do końca czerwca „Jarmark Europa” na Stadionie Dziesięciolecia zostanie zamknięty. Przed Euro 2012 ma tu stanąć nowoczesny stadion. REPORTER/Włodzimierz Wasyluk
Aby zrobić materiał o stadionie, należy: napisać podanie do kierownictwa „Jarmarku” i uzasadnić, dlaczego właśnie o „Jarmarku”. Trzeba zdobyć zgodę na robienie zdjęć. Otrzymujemy bez problemu. Rutynowo otrzymujemy też ochroniarza. Bez zezwolenia i bodyguarda, wchodzisz ze sprzętem na własną odpowiedzialność. Nasz ochroniarz ma dwa metry wzrostu i na ochroniarski sposób jest miły. Co prawda do „takiej” roboty się nie kwapi, bo on tu już niejedną akcję ma za sobą, ale skoro teraz „takich jednych” musi pilnować, to trudno. Mamy iść, gdzie chcemy i „robić, co uważamy”. On będzie szedł za nami. Jest wczesny ranek, środek tygodnia. Handel się rozkręca.
Wszystko na sprzedaż?
– Pogada pan z nami o stadionie? Ile tu w ogóle nacji pracuje? – pytamy handlarza papierosów (kwestię akcyzy ostentacyjnie przemilczmy...). Handlarz zastanawia się chwilę, woła pomocnika. Ustalają dane liczbowe. – Oj, to być musi nawet z 17 narodów, a może i ze 25? No bo same państwa byłego wschodniego bloku to już kupa ludzi. A dodać tych wszystkich ciemnoskórych, skośnookich. Pani, przecież tego się ani policzyć, ani zapamiętać nie da. Drugie pytanie: o bezpieczeństwo. Czy policja i dwie firmy ochroniarskie dają sobie radę? (Na obliczu ochroniarza pojawia się nikły grymas ironicznego uśmiechu). Pan handlarz krótko: – A ile dajecie za informację? Informacja kosztuje, tak jak i wszystko! – Wszystko jest na sprzedaż? – No może nie, ale upoważniony nie jestem do takich informacji – mówi handlarz dość wyniośle. – Proszę się zgłosić do oficjalnych władz stadionu. Oni powiedzą. Może i powiedzą. Ale oficjalnej wersji nie jesteśmy ciekawi.
Umar i Krystyna
Wdrapujemy się na samą koronę. Tu jest najbarwniej i, jak twierdzi nasz ochroniarz, najniebezpieczniej. Egzotyczny miszmasz. Wkoło pachnie dziwnym jedzeniem, słychać dziwne języki. Mijamy szeregi matrioszek, co są podobno z samego centrum Rosji przywiezione (nasz bodyguard mruży porozumiewawczo oko) i kilka mosiężnych Leninów nieznanego pochodzenia. Na prowizorycznych ladach piętrzą się stosy bielizny. Firmy rodzime, made in China i firmy – krzaki. Przyzwoicie wyglądają dziecięce czapeczki (kupuję jedną, bo kosztuje dwa razy mniej niż w Centrum). Na stosy perfum, pomadek i kremów, co w palącym słońcu nabierają mocy, jakoś się nie łaszę. – Pani, kup pani bluzka. Tanio pani. Najka prawdziwa. W sklepie takiej nie ma, pani – zachwala swój towar ciemnoskóry chłopak z dredami.
Kilka kroków dalej sprzedawca (też ciemnoskóry, choć na pierwszy rzut oka z zupełnie innego kontynentu), w zielonej bejsbolówce prezentuje dresy i sportowe buty. – Skąd jesteś? – Z Pakistanu. Mam na imię Umar. Kupuję od Turków, spsiedaję, kupuję, spsiedaję. Trzeba jakoś zić. Tylko nie roziumiem: dlaciego Polacy zabiorą Polakom ten stadion? My, obciokrajowci się nie licimy, to roziumiem, ale żeby Polakom takie świństwo robić? – Umar, jak długo jesteś w Polsce? Świetnie po polsku mówisz… – Dziesięć miesięcy. Umar nie poda nazwiska, zdjęć też nie chce. Długo za to przeprasza. – Nie ma sprawy Umar, to wolny kraj. Powodzenia w handlu.
Podchodzimy do starszego pana handlującego jeszcze starszymi książkami. Pan rozmawiać nie będzie, bo „co tu mówić”, a do tego on „niewygadany jest”, ale chętnie pomoże. Podprowadza nas do pani Krysi. Krysia handluje starociami i słynie z ciętego języka. Zrazu mówić nie chce, tylko krzyczy. Krzyczy, że władza ludźmi pomiata, że oszukuje, i że jest zupełnie inaczej, niż miało być! – Przecież my ludźmi jesteśmy, nie zwierzętami – pani Krysia powoli cichnie. – Co my teraz zrobimy, jak stadionu nie będzie? No co? Piętnaście lat tu pracuję, dzięki stadionowi moje dziecko dwa fakultety skończyło, dzięki stadionowi jakoś się przeżyło. Pani Krysia jest inżynierem lądowym. Przez trzydzieści lat pracowała jako inspektor nadzoru. Jej mąż za dobrych czasów to nawet w „Totus Tuus” był i na Mszy papieskiej, właśnie tu, na stadionie, służył. Krysia wzięła się za handel i jakoś daje radę. Żal jej, że córka po UKSW i Sorbonie (tej w Paryżu!) trochę ponad 1000 złotych zarabia.
– Tylko pani napisze, że ja nie jestem przeciw Euro 2012! Niech sobie te mistrzostwa będą i rozhuśtają gospodarkę. Ale stadionu nie wolno stąd ruszać. I to nie tylko ze względu na nas, kupców. Tutaj obok płynie Wisła. Teren jest podmokły. No i z pewnością jest kurzawka. Dużo prościej i taniej byłoby pobudować na obrzeżach miasta nowy stadion. A teraz dwie inwestycje będą robić: rozbiórka, a potem nowa budowa. Gdzie tu sens? I tylu ludzi pracę straci. Bo to przecież nie tylko tych kilkanaście tysięcy na stadionie. Ze stadionu żyją hurtownicy, manufakturzyści, drobni sprzedawcy gdzieś w Polsce. Będzie tego pewnie z 800 tys. ludu! I jeszcze niech pani napisze, że ci politycy to wszyscy kłamią. No, może jeden Jurek nie kłamie… Ale pani tego i tak nie napisze, bo dziennikarze to już kłamią najgorzej.
Nikt stąd nie zejdzie!
Edyta ma modną fryzurę, jest drobna i chyba trochę nieśmiała. Podejmuje rozmowę, choć na zdjęcia absolutnie się nie godzi. Dlaczego? Sama do końca nie wie, ale tak jest lepiej. Edyta wstaje przed trzecią, wsiada do specjalnego samochodu Łuków– Warszawa. Przy budzie, w której sprzedaje męskie koszule, stoi od piątej. Szef jest dla niej dobry, płaci więcej niż w rodzinnym Łukowie. Bo tam, na kasie w supermarkecie, dostają 600 zł. Edyta w styczniu zdaje maturę. Stadion to jej pierwsza praca.
– Takich jak ja jest tu mnóstwo. Przyjeżdżają z daleka, wracają na noc do domu. Stadion daje nam chleb. Co się z nami wszystkimi stanie?
Pan Zdzisiek na stadionie pracuje 10 lat. Już powiedział dziennikarzom wszystko, co miał do powiedzenia. A oni zrobili z niego prostaka i chama. No to teraz już nikomu nie ufa. – Pogadać mogę, ale bez nazwiska i zdjęcia. Jestem uczciwym człowiekiem, ze stadionu utrzymuję rodzinę. I nie zejdę stąd, chyba że dadzą coś przyzwoitego w zamian. Co ja mówię: nikt stąd nie zejdzie! Zobaczycie, pójdziemy pod Ratusz, gdy będzie trzeba… I w ogóle co to za bezsens: piłkarze będą tu biegać i spaliny z centrum wdychać! Padną chyba, a nie zagrają! Jest 13.00 Handel powoli się kończy. Wietnamczycy pakują towar do wielkich plastikowych toreb w kratkę. Polacy pośpiesznie targują, co się jeszcze da. Wchodzą służby sprzątające. Ze stadionu wynoszę: 4 pary skarpet męskich, koszulkę dziewczęcą i spodenki, rzeczoną wcześniej czapkę oraz wściekle kolorową matrioszkę (nie potrafiłam się powstrzymać). Za „spiritussss”, który ktoś mi proponuje teatralnym szeptem, dziękuję. Niepijąca jestem. Ostatnie takie zakupy w Warszawie. Idzie nowe.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.