Arystokracji czar

Agata Puścikowska

|

GN 52/2006

publikacja 27.12.2006 09:55

Jacy są współcześni herbowi? Jak spędzają święta? Hrabina chodzi w dżinsach, zarządza sporą firmą, a na świąteczny obiad podaje angielskiego indyka. A panicz Janusz po 50 latach wrócił na wieś. I choć bardzo chce, nie może śpiewać kolęd…

Janusz i Maria Machowscy Janusz i Maria Machowscy
właśnie obchodzili złote gody.
Jacek Zawadzki

Korczewa proszę nie mylić z Korczynem Orzeszkowej. Bo chociaż Bug podobny do Niemna, to zamiast bryczki przed korczewskim pałacem stoi terenowy samochód. A choć herb Rawicz jak niegdyś wita gości już z bramy, to w dawnej sali balowej nikt już nie tańczy. Choć pewnie do czasu.

Hrabina w dżinsach
W sali balowej, dziś odrapanej i zniszczonej, fotografie perły Podlasia. Korczew przedwojenny – miejsce, do którego poetycko wzdychał Norwid, i Korczew pod panowaniem władzy ludowej. – Najbardziej lubię zdjęcie z napisem „GS Korczew” na elewacji pałacu – mówi starsza pani w dżinsach. – Tak się traktowało „niczyje” – wskazuje inną fotografię: w bezcennej sali balowej, bezładnie porozrzucane worki z nawozem. Kolejne zdjęcia: lata 90., początki prac remontowych. Krok po kroku, z wielkim wysiłkiem ratowana własność. Którą w dodatku trzeba było odkupić. – Mamy rozmawiać o świętach, a ja niezbyt pamiętam święta w Polsce.

Wyjechałam, jak wybuchła wojna, miałam cztery lata – wspomina Beata Ostrowska-Harris. Choć może lepiej byłoby powiedzieć, Beata hrabina Ostrowska-Harris. Bo do tej pory, część miejscowych tak do niej mówi. – Tłumaczyłam, zwracałam uwagę, bo przecież mi już nawet formalnie tytuł nie przysługuje… Ale nie słuchają. „Pani hrabino kochana, ale to jest tak ciekawiej”, mówią. Może właściwie powinnam założyć od czasu do czasu sznur pereł i suknię do ziemi? – uśmiecha się. – Ale wygodne by to nie było. W pałacu pełno schodów i przeciągi. No i błoto na budowie. A jak bym w tej sukni krów doglądała? – Krów?! – No tak, mam ich blisko 200, w sąsiedniej wsi. Zarabiają na dalsze inwestycje, bo pałac na razie sam na siebie nie zarobi. – To hodowla krów się opłaca? – A pewnie. I niech pani nie wierzy, że polskie rolnictwo to takie nieopłacalne i do niczego.

Polsko-angielska Wilia 2006
– Moja siostra Renata była ode mnie kilkanaście lat starsza. Taka prawdziwa dama. To z nią razem wróciłyśmy i postanowiłyśmy odzyskać nasz dom – mówi. – Ona o Korczewie wiedziała wszystko, wszystko pamiętała. – Dzięki siostrom Ostrowskim pracę znalazło w dobrach korczewskich (w pałacu – przy gościach, bo my tu przecież wynajmujemy, przy hodowli czy stawach) ponad 40 osób. Wie pani, co to znaczy dla biednej podlaskiej gminy? – pyta retorycznie Aneta Żochowska, pracownica firmy pani Beaty.
Starsza z sióstr Ostrowskich napisała książkę „Mój dom”.

Czyta się ją jednym tchem – iskrzy życiem, humorem, opowieściami o ludziach, którzy, choć odeszli, pozostali w Korczewie na zawsze… I o świętach też znajduję fragment: „Na Boże Narodzenie bywaliśmy częściej w Warszawie, ale pamiętam święta, gdy w wielkim hallu korczewskim przy błyszczącej choince zebrane były miejscowe dzieci, którym rozdawano prezenty, słodycze i owoce. Potem, ku naszej radości, były jasełka z postaciami Diabła, Heroda i Śmierci”.

– Gdy ja byłam mała, święta spędzaliśmy w Warszawie. Wie pani, ten pałac na Miodowej, vis-vis kapucynów. Niestety, znów niewiele z tego pamiętam. A potem w Anglii… Cóż, śpiewało się kolędy, rodzice dbali, żeby były potrawy wigilijne. Byliśmy w środowisku polonijnym, więc zachowaliśmy tradycję – mówi pani Harris nienaganną polszczyzną, właściwie bez akcentu. – Zabawne zresztą, bo jak wyjechaliśmy z Polski, to matka moja nie umiała gotować (mam to po niej, szczerze mówiąc). Więc o karpiu w galarecie nie mogło być mowy.

Potem, gdy mieszkali już w Londynie, ojciec (Krystyn Ostrowski, członek polskiego rządu na emigracji) często wspominał polską wigilię, potrawy, tradycję. – Więc kiedyś zrobiłam wszystko tak, jak być powinno. Ojciec po zjedzeniu kilku dań stwierdził, że strasznie tego dużo… – uśmiecha się pani Beata.
Boże Narodzenie w 2006 roku u Ostrowskich-Harrisów to mieszanka tradycji polskich i angielskich. No bo jak w pierwszy dzień świąt nie podać mężowi Anglikowi pieczonego indyka? – Ale na Wilię mąż pości – mówi pani Beata. – Jakiej pani pięknej, staropolskiej formy używa… – Tak? A teraz się mówi inaczej? Nie zwróciłam uwagi…

Szczęśliwy mezalians profesora
– Panie profesorze, mogę was odwiedzić? Opowiecie mi o rodzinie i o świętach?
– Choćby i dziś – słyszę przez telefon. No więc jadę. Nie tak, jak za szkolnych czasów na warszawski Żoliborz, ale na wieś. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Warszawy. Siadamy przy kominku. Na stół wjeżdża zupa grzybowa – najlepsza, jaką kiedykolwiek jadłam. Psy, siedem beagli angielskich, szaleje dookoła stołu. Profesor, jak zawsze z wielką swadą, zaczyna opowieść.

Przed wojną posiadłość Machowskich herbu Abdank była duża. Piękny drewniany dwór miał 18 pokoi. Konie, krowy, owczarnia… Ojciec profesora, podpułkownik w polskim wojsku, pracował w straży granicznej. No i był w wywiadzie. Gdy wybuchła wojna, musiał się ukrywać. Wiadomo – powiat wieluński. Tu od razu weszli Niemcy. – Pamiętam taką grottgerowską scenę: matka, klęczący szesnastoletni brat. I jego mocne: „Mamo, muszę iść”. I jej drżące: „Idź, synku”. A potem, w wojnę, zmarła moja siostra. Smutek i trud... Cóż, a my przecież o radosnych świętach mamy mówić. Ale wiesz, jak się mówi o rodzinnych świętach, trudno wyłączyć wspomnienia.

Święta, a właściwie przygotowania do nich, zaczynały się u Machowskich w październiku. Wszelkie prace polowe, polowania, uszczelnianie zabudowań piaskiem i mchem. – Trzeba ci, dziecko, wiedzieć, że nasze życie podporządkowane było porom roku. To był taki piękny rytm, który wszystko naturalnie układał – mówi starszy pan, z wykształcenia i zamiłowania historyk. – Ja, panicz, jak do mnie mówiono, brałem we wszystkim udział, pomagałem, jak mogłem. A nie rozpuszczali nas. Prezenty się dostawało, owszem: nakręcany samochodzik, jakąś książkę. Nie było tego szaleństwa co dziś – wspomina. – A zaraz po wigilii szło się do zwierząt ze specjalnym, kolorowym opłatkiem.

Wojna pozbawiła rodzinę prawie wszystkiego. Było ciężko i potem, za „władzy ludowej”, która karała przecież za „białe ręce”. A potem szkoła, studia, dorosłość, miłość… Szybko jakoś minęło. Z żoną właśnie obchodzili złote wesele.

Jak poznał żonę?
– Ot, taki mezalians popełniłem – mówi, mrużąc porozumiewawczo oko i tuląc Marię z domu Dworzaczkównę, dziennikarkę i pisarkę, wielką czcicielkę Jazłowieckiej Matki Bożej i wielbicielkę jazłowieckich ułanów.
– Jak zrobiliśmy kapliczkę Madonny Jazłowieckiej w darze za te 50 lat, to przyszła cała wieś – chwali się pani Maria, głaszcząc wciskającego się na kolana, psa. – Musieliśmy uciec w końcu z Warszawy, choćby po to, żeby sobie tę kapliczkę postawić.

– Gdy poszedłem na emeryturę, to Warszawa przestała nam być potrzebna. Abdar! Znowu narozrabiałeś! – Profesor gani zwariowanego psiaka, którego imię pochodzi od rodzinnego herbu.
Heban depcze kapustę

Niedawno Machowscy kupili domek 50 km na wschód od Warszawy. Skromny i niewielki. I tylko ozdoby na ścianach zdradzają pochodzenie właścicieli.

– Tu jest list od Augusta Poniatowskiego do mojego praszczura. A tu dwa listy od Marszałka – pokazuje bezcenne rodzinne pamiątki, bezpiecznie schowane za szkłem.
– A skąd u nas beagle? Cóż – psy do polowań. U nas w domu polowało się, oj, polowało. I sentyment pozostał. Taka tradycja.
– A na wigilię to tradycyjny barszcz robię. Taki prawdziwy, nie te gotowe świństwa. No i kapusta też jest własna – przypomina sobie nagle powód naszego spotkania pani Maria.
– No, tata będzie deptać – parska śmiechem córka Machowskich, Małgorzata.
– Heban będzie deptać! – gromi ją ojciec i głaszcze najciemniejszego ze sfory czworonogów.
– Śpiewacie kolędy?
– No, bardzo lubimy, ale nie możemy – mówi zakłopotana pani Maria. – Bo psy chcą śpiewać z nami.
Wszystkie siedem…
W wolnym czasie, Machowska pisze kolejną książkę: o Machowskich i Dworzaczkach.
– On mi nic nie chce powiedzieć, pomóc, historyk za dychę – żali się na męża pani Maria.
– Bo nic, ale to nic nie pamiętam. I koniec.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.