Dzieci stanu

Przemysław Kucharczak

|

GN 50/2006

publikacja 06.12.2006 13:58

Elizę milicjanci zabrali do aresztu, a jej córeczkę Monikę... do domu dziecka. To jeden z tysięcy dramatów, które rozegrały się w Polsce w stanie wojennym.

Dzieci stanu East News/Wojtek Laski

Około północy 13 grudnia milicjanci i esbecy załomotali do tysięcy polskich domów. Wyłamywali drzwi mieszkań wyrwanych ze snu ludzi. Jeśli im się nie chciało, stosowali fortele. Ci, którzy przyszli po panią doktor Halinę Sarul z Giżycka, zawołali, że ktoś ukradł koła w jej samochodzie. Pani doktor wybiegła w kapciach na zewnątrz. I w tych kapciach milicjanci ją zabrali.

Na takie sceny patrzyły dzieci rozszerzonymi z przerażenia oczami. Wtedy nie było wiadomo, czy zabierani przez milicję rodzice za chwilę nie dostaną kulki w łeb. Dwa słowa: „stan wojenny” mroziły obudzonym tamtej nocy krew w żyłach.

Zabrali jej niemowlę
Straszne chwile przeżyła Kinga Dunin, która dzisiaj jest znaną wojującą feministką. Przed 25 laty była młodą dziewczyną, angażowała się w opozycję. Jej syn, Staś, miał wtedy niespełna pół roku. Nie obudził się, kiedy 13 grudnia po północy milicjanci przyszli zabrać jego tatę, Sergiusza Kowalskiego. Mieli łom do wyważania drzwi i broń. Kowalski szybko się ubrał. „Gdy był już w drzwiach i żegnaliśmy się, zjawili się również po mnie. Tak samo wyposażeni oraz raczej zdziwieni obecnością podobnej ekipy” – wspominała później Kinga Dunin (cytat z książki „W Stanie”, Warszawa 1991).

Milicjant i esbecy ponaglali. Wyrwana ze snu i przerażona Kinga Dunin szybko włożyła na siebie, co było pod ręką. Opatuliła śpiącego Stasia, wsadziła go do torby dla niemowląt i dała się wyprowadzić. Już na komendzie jakaś milicjantka zabrała jej tę torbę ze Stasiem. A Kingę milicjanci wyprowadzili w przeciwnym kierunku. Trafiła do celi. Później okazało się, że w sąsiedniej celi siedziała matka Kingi, również internowana. „Nie przestawałam walić i kopać w drzwi, krzyczeć, a właściwie wyć. Minął bowiem trzeci, potem czwarty dzień, a nadal nie miałam pojęcia, gdzie znajduje się mój Staś” – wspominała później Kinga Dunin.

Internowane kobiety w sąsiednich celach postanowiły, że zaczną w jej sprawie głodówkę. W końcu Kinga Dunin wymusiła spotkanie z ważnym pułkownikiem. I wreszcie – piątego dnia – została zwolniona do domu. Odebrała Stasia, którego, jak się okazało, milicjanci oddali do Domu Małego Dziecka przy Nowogrodzkiej w Warszawie.

Najście przed świtem
Podobne doświadczenie spotkało Elizę Jadczak z Płocka. Ominęło ją internowanie 13 grudnia. Milicja i tajniacy przyszli po nią dopiero wiosną 1982 roku.

Właśnie kończyła się noc. W mieszkaniu słychać było tylko równe oddechy Elizy i jej 12-letniej córki Moniki. Spokój zburzył nagle łomot w drzwi. – Otwierać! Milicja! – rozległo się na klatce schodowej. Eliza nie czekała, aż drzwi wylecą z zawiasami. Otwarła. – O, w tamtym pokoju milicjantka rewidowała moją córkę – wskazuje dzisiaj pani Eliza. Wciąż mieszka w tym samym małym mieszkaniu na osiedlu w Płocku.
Trafiła wtedy do aresztu na trzy i pół miesiąca. Monikę milicjanci zawieźli do domu dziecka.

Nie chcieli słuchać, że na miejscu są przyjaciele, którzy chcą się Moniką zaopiekować. Nikogo z rodziny w Płocku nie było. Eliza wychowywała córkę sama, bo mąż zostawił je kilka lat wcześniej. A krewni nie od razu mogli przyjechać z pomocą. W stanie wojennym trzeba było starać się o przepustkę, nawet gdy chciało się tylko pojechać do sąsiedniego miasta. Zwykle trudno też było zawiadomić tych krewnych, że ich pomoc jest potrzebna. Dlatego mijało kilka dni, nim bliska rodzina docierała do dzieci oddanych do sierocińców. Tak było też w przypadku Moniki.

Odwiedziliśmy w Płocku Elizę Jadczak. Jest dziś emerytką. Sprawia wrażenie osoby o wyjątkowo spokojnym usposobieniu i ciepłym podejściu do ludzi. Aż trudno uwierzyć, że komuniści bali się tej kobiety i ciągali ją po aresztach.

Jaką zbrodnię popełniła? Otóż była podejrzana o organizowanie podziemnej drukarni. Reżim Jaruzelskiego wierzył, że treści wypisane zamazanym drukiem na ulotkach i w podziemnych gazetkach są dla niego śmiertelnie niebezpieczne.

Monika pomaga Ewie
Córka Elizy, Monika Liesenfeld, mieszka dzisiaj w Warszawie. Skończyła germanistykę, ma męża i córeczkę, pracuje jako redaktor w wydawnictwie.

Kiedy generał Jaruzelski wprowadził 13 grudnia 1981 roku stan wojenny, Monika ucieszyła się, jak większość dzieci, że nie trzeba iść do szkoły. – Pamiętam też z początku stanu, jak nad ranem przybiegł do nas znajomy z dwiema młodymi dziewczynami z Petrochemii. I te dziewczyny miały takie pręgi na plecach – wspomina. To dziecięce wspomnienie dotyczy pacyfikacji, którą 15 grudnia zgotowali strajkującym pracownikom Petrochemii Płock funkcjonariusze ZOMO. Zomowcy w stanie wojennym często wpadali w zwierzęcy wręcz szał, masakrując pałkami nawet kobiety i starszych ludzi.

W domu dziecka w Płocku Monika spędziła trzy dni i dwie noce. – Dom dziecka wyglądał lepiej, niż sobie wyobrażałam. Byłyśmy trzy w pokoju, i przy tym pokoju była łazienka – mówi. Na trzeci dzień wyciągnął ją stamtąd wujek, który specjalnie przyjechał spod Mławy do Płocka. Żeby nie zarwać nauki, do końca roku szkolnego Monika zamieszkała w Płocku u przyjaciółki jej mamy, nauczycielki Hani Karpińskiej. A na wakacje pojechała do babci na wieś.

Kilka dni po wyjściu z domu dziecka Monika napisała do mamy: „Zrobiłam dla Ciebie skarpetki z wełny. Może nie są prześliczne, ale za to ciepłe (...). Czy wiesz mamo, że ciągle wracam myślą do tych dni, kiedy byłam w domu dziecka? Nie wiem dlaczego, ale gdy o tym pomyślę, od razu gaśnie we mnie wszystko. Tak mi szkoda tej biednej Ewy, dla której byłyśmy opiekunkami. Pamiętam jak po mnie przyszły ciocie, to ona tak strasznie bała się, że już nie wrócę. Była bardzo fajna. Teraz też ma dobrą opiekę. Ta dziewczyna, z którą byłam w pokoju, była bardzo opiekuńcza. O dom się nie martw. Radzimy sobie jakoś”.

– O jakiej Ewie pani pisała? – pytamy Monikę. – To była młodsza ode mnie dziewczynka, która przyjechała dzień po mnie z domu dziecka w Malinie. Pamiętam, że miała zielone ręce. Zaczęłyśmy je szorować szczoteczką i wtedy okazało się, że ta zieleń to był... brud. Po chwili jej ręce odzyskały normalny kolor – wspomina. – Ewa spała z osobistymi rzeczami pod poduszką. Mówiłyśmy jej: „Słuchaj, będzie ci niewygodnie”, a ona na to, że tak trzeba, bo inaczej wszystko jej zginie – mówi.

– A dlaczego napisała pani: „gaśnie we mnie wszystko”?
– Nie pamiętam. Nie było tam chyba tak źle. Została we mnie po tym doświadczeniu jakaś szczególna wrażliwość na potrzeby dzieci. Kiedy później uczyłam niemieckiego w szkole, zawsze byłam po stronie dzieci słabszych. Bo dzisiaj większe fory daje się raczej dzieciom zdolnym i ambitnym – mówi.

Mamusieńko, napisz!
W 1982 roku Monika codziennie pisała jeden list do swojej mamy. W liście, który został ocenzurowany w areszcie 27 maja, napisała: „Mamusieńko! Bardzo martwimy się o Ciebie. Z zobaczeniem Ciebie jest wiele kłopotu. Już kilka razy próbowałyśmy się dostać (...). Mówiłaś, że możecie pisać listy. Napisz choć jeden”.
Pani Elizie nie było dane przeczytać tych słów. – Dopiero kiedy wychodziłam po trzech i pół miesiąca, strażnik wręczył mi wszystkie listy Moniki naraz. Zajmowały cały karton – zamyśla się pani Eliza.

Przeglądamy razem te listy. „Mamo, wygraliśmy z ZSRR i wchodzimy do półfinału!!! Czy dostałaś moje zdjęcie?” – relacjonowała dziewczynka Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Hiszpanii. Apelowała: „O mnie masz się nie martwić! Martw się głównie o siebie. Ja jakoś sobie dam radę. Z polskiego już prawie gramatykę całą znam. Z matematyki (na pewno ci już pisałam) dostałam ze sprawdzianu 5. Sama widzisz, że nie jest tak źle. Dbaj o siebie. Gimnastykę rób. Najlepiej by było, gdybyś trenowała jogę (...). Dbam o twoją begonię. Co dzień oglądam, czy nie zabrakło jej wody. Na dworze już wiosna. Na parowie bez już kwitnie. Nie martw się. Musisz zachować spokój. Kochająca zawsze córka Monika”.

Eliza Jadczak trzyma w dłoniach ten pożółkły list. – Monika dawała mi nawet rady... Była mądrzejsza ode mnie – mówi.

Tymczasem w areszcie otyły oficer SB, przedstawiający się jako major Pikała, dręczył Elizę psychicznie. – Twoja córka zaczęła się tam łajdaczyć, bo jesteś złą matką! – wmawiał jej godzinami. Eliza nie uwierzyła mu, bo przecież znała swoją Monikę. A jednak słowa tego grubego oficera z kilkoma sygnetami na palcach, że jest złą matką, zapadały w nią, były jak przypalanie żywcem. Nie rozmawiała jednak z esbekiem. – Moimi przyjaciółmi jest małżeństwo Gwiazdów. I Gwiazdowie mnie nauczyli, że esbekom najlepiej w ogóle nie odpowiadać na żadne pytanie. Nawet kiedy pytają, jak się nazywasz. Bo po co cię pytają o nazwisko? Przecież je znają! To dla nich sposób na wciągnięcie cię w rozmowę – wyjaśnia pani Eliza.
Zero dyskusji z SB było jej żelazną zasadą przez całe lata 80. Esbeków nieraz wyprowadzało to z równowagi. Kilka lat później za odmowę rozmowy z zemsty skuli ją kajdankami i wyprowadzili z jej zakładu pracy na oczach wszystkich współpracowników. Wściekali się, bo właśnie wobec takiej postawy byli bezsilni.

– Skąd pani czerpała w więzieniu siłę? – pytam. – To chyba nie była siła, to była jakaś desperacja – kręci głową Eliza Jadczak. – Jeśli już trafiłam do więzienia, to trzeba było w nim siedzieć i koniec. Rozmowy z ubekami byłyby bez sensu. A ratunkiem w więzieniu jest modlitwa – wspomina.

Udręki internowanych lub aresztowanych matek miały sprawić, że zaczną sypać. – Esbecy wmawiali na przykład dziewczynie: „pani dziecko zaczęło się jąkać” albo: „przestało mówić”, „zaczęło się moczyć w nocy, a pani tu nie podpisuje lojalki” – mówi znana opozycjonistka Zofia Romaszewska. – Takie słowa to straszny szantaż dla młodej matki – podkreśla.

Na porządku dziennym było też straszenie osadzonych matek, że ich dzieci zostaną odebrane spod opieki krewnych i przekazane do domu dziecka. – Dopiero dzisiaj siedmiu esbeków wreszcie staje przed sądem w Toruniu, m.in. za taki szantaż wobec kobiet – informuje prof. Wojciech Polak, historyk z toruńskiego UMK.

Broń przyjaciół
Na policyjnym „dołku” w Płocku i później w areszcie nie było Elizie łatwo. Zdarzali się bezczelni strażnicy, którzy przychodzili podglądać biorące prysznic aresztowane kobiety. W celi umieszczano kryminalistki, których zadaniem, jak się później okazało, było wyciągnięcie od opozycjonistek informacji. Takie agentki raczej bezbłędnie się wyczuwało. – Na Rakowieckiej w Warszawie jedna pani intensywnie mnie wypytywała, za co tu trafiłam, a jak to się stało, a dlaczego. Na szczęście w celi była też inna kobieta, Hania Grabińska. Nic nie chciała o mnie wiedzieć, rozmawiałyśmy o mojej córce albo o książkach. Hania wychowała się w Anglii, jej ojciec był pilotem RAF, ale ona z wielkiej tęsknoty za krajem rodziców przyjechała do Polski na studia – wspomina.

Eliza miała szczęście, że sędzia, który rozstrzygał jej sprawę, był przyzwoitym człowiekiem. Choć jeden z kolegów z opozycji zaczął sypać i obciążał m.in. Elizę, sędzia orzekł, że jego zeznania są niewiarygodne. I wypuścił oskarżonych z braku dowodów.

Tymczasem Monika spotykała wielu dobrych ludzi, którzy otaczali ją opieką. Także Elizie, kiedy wyszła na wolność, znajomi próbowali pomóc. Od razu po uwolnieniu współpracownicy powiedzieli jej, że akurat „przypadkiem” zwolniły się miejsca na wczasy pracownicze w Tatrach. Eliza pojechała więc tam w sierpniu z Moniką. – To były nasze najpiękniejsze wspólne wakacje – uśmiecha się znów Eliza.

Po dwóch latach komuniści znów wsadzili Elizę za kraty. Wyłamali drzwi w chwili, kiedy drukowała z przyjaciółmi podziemną gazetę. Monika była na szczęście już starsza i jeszcze bardziej samodzielna. Eliza znów trafiła w celi na wspaniałych ludzi. – Komuniści robili błąd, aresztując mnie. Bo ja przedtem wcale nie byłam ich wielką przeciwniczką – wyjaśnia. – Byłam zwykłą, prowincjonalną kobietą. Co prawda skończyłam ekonomiczne studia i byłam dobrym pracownikiem, ale nie interesowałam się polityką. Zresztą dzisiaj znowu mało się nią interesuję! Wystarczają mi spacery z psem i praca na działce – śmieje się. – Jednak w areszcie spotkałam wielu ciekawych ludzi. Dopiero kiedy wychodziłam, miałam już ukształtowane poglądy na istotę komunizmu – dodaje.

– Ale wie pan, gdybym mogła cofnąć czas, to chyba już bym nie poszła do opozycji. Moja córka dorastała, miała swoje problemy, a mnie przy niej nie było. Może rzeczywiście byłam złą matką? – mówi nagle.
W latach 80. pani Eliza zbierała m.in. podpisy pod petycją w sprawie uwolnienia małżeństwa Gwiazdów. Wielu ludzi chętnie ją podpisywało, ale inni rzucali jej w twarz: „nie podpiszę, bo mi to utrudni starania o paszport”. – A nie poszłaby pani znów chociaż zbierać tych podpisów, gdyby przeniosłaby się pani w czasie? – pytam.

– No tak, znowu bym poszła. Ale to są moi przyjaciele. Gwiazda to porządny człowiek, zamknięty wtedy jak bandyta z paragrafu, za który groziła mu kara śmierci! Próba ratowania przyjaciół to nie żadne bohaterstwo, przecież każdy by się tak zachował – mówi z pasją.

Pani Eliza tak obwinia się o bycie „złą matką”, jakby ciągle słyszała głos majora Pikały. Jej córka Monika wcale jej tak nie ocenia. – Inne matki siedziały w kuchni i tylko donosiły gościom ciasteczka. U nas od noszenia ciasteczek byłam ja, a mama umiała prowadzić z gośćmi ciekawe dyskusje. Podobało mi się, że mam taką mamę. Choć mnie osobiście polityka nigdy nie pasjonowała – podkreśla.

Ostatnio ośmioletnia Helena, córka Moniki, zobaczyła piękne serwetki, które wyhaftowała babcia koleżanki. „Mamo, a dlaczego moja babcia tak nie potrafi?” – zapytała. Monika w odpowiedzi włączyła komputer i znalazła nazwisko „Eliza Jadczak” na stronie ze sławnymi mieszkańcami Płocka. – Babcia nie jest artystką. Ale między innymi dzięki twojej babci mamy teraz lalki Barbie i aquapark – powiedziała.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.