Budżet kreatywnych księgowych

Eliza Michalik, dziennikarka ekonomiczna i polityczna

|

GN 44/2006

publikacja 30.10.2006 12:26

Polski rząd to ekipa bardzo kreatywnych księgowych, którzy dwoją się i troją, żeby budżet państwa na rok 2007 wyglądał ładnie i porządnie. I żeby, broń Boże, spod tych ładnych i porządnych zapisów nie wylazła prawda o tym, że Polska dużymi krokami zmierza do bankructwa.

Budżet kreatywnych księgowych Archiwum PAP

Według rządowego projektu budżetu, w 2007 roku deficyt nie przekroczy 30 miliardów złotych (3 proc. PKB), magicznej granicy wyznaczonej nam przez Komisję Europejską. Premier i minister finansów mówią, że to dowód na to, jak racjonalnie zarządzają pieniędzmi podatników. Tyle że realny deficyt wcale nie wyniesie w tym roku 30 miliardów, ale co najmniej 20 miliardów złotych więcej. Dlaczego?

Bo tegoroczni twórcy ustaw budżetowych, podobnie jak ich poprzednicy, zabawiają się w kreatywną księgowość, na przykład zapisując wydatki budżetu państwa pod innymi nazwami, chociażby jako „dotacje”. Przykład? Pieniądze dla ZUS, które Zakład musi przekazywać otwartym funduszom emerytalnym (OFE), mają zostać zaksięgowane jako rozchody i zapisane poza deficytem. Rząd to nazywa „finansowaniem reformy emerytalnej”, a to przecież zwykła dotacja.

To pieniądze z budżetu – ponad 11 miliardów złotych – które zostaną przekazane ZUS, a ten spłaci nimi część swojego długu wobec funduszy. Poza deficytem zapisuje się także wydatki na Krajowy Fundusz Drogowy.

Dzieje się tak, mimo że agencja Eurostat, zajmująca się statystykami Unii Europejskiej, z którą rząd polski (chodzi o poprzedni gabinet SLD–UP–PSL) dyskutował na ten temat przez dwa lata, nie zgodziła się, żeby środki OFE uznać za pieniądze publiczne, a przekazywanie im pieniędzy za pośrednictwem ZUS-u traktować jako transfery wewnętrzne. Przeciwnie – jasno nakazała uznać to za wydatek z budżetu państwa.

Do wydatków państwa rząd nie wlicza także długów szpitali (według różnych szacunków – ponad 10 mld zł, z tego 6 miliardów to zobowiązania wymagalne). A są to przecież także konkretne pieniądze, które trzeba wydać. I które, w myśl tzw. europejskiej klasyfikacji ESA 95, także powinny być wliczane do deficytu budżetowego. Tymczasem środki dla zadłużonych szpitali rząd nazywa... pożyczką! To pokazuje, jak łatwo jest oszukiwać społeczeństwo i obniżać deficyt na papierze.

Równocześnie premierzy Kaczyński, Lepper i Giertych bez zająknięcia mówią publicznie o wspaniałym wzroście gospodarczym, którego wyniki można przejeść. W ramach tego przejadania uznali, że państwo może wydać w 2007 r. o 12 miliardów złotych więcej niż w roku poprzednim!

Mniej kasy, więcej długów
Ale, ale: pisząc o deficycie budżetowym, i ja daję się manipulować rządzącym, którzy robią wszystko, by w publicznej debacie najwięcej mówiło się właśnie o nim. Przekonują w ten sposób wyborców, właśnie za pośrednictwem dziennikarzy, że to od wysokości deficytu zależy być albo nie być polskiej gospodarki i że zmniejszenie go jest wielkim sukcesem rządu.

Tymczasem, drodzy Państwo, to nieprawda! Deficyt budżetowy to przecież, jakby nie patrzeć, wyłącznie różnica między planowanymi wydatkami a prognozowanymi dochodami państwa. W dodatku w jednym roku budżetowym! Owszem, deficyt nie jest bez znaczenia – pokazuje, czy i o ile wydajemy więcej, niż zarabiamy. Pełni też rolę „czujki”. Jeśli państwo ma duży deficyt każdego roku, to znaczy, że dużymi krokami zmierza do bankructwa.

Jednak prawdziwym problemem polskich finansów publicznych nie jest wcale deficyt budżetowy, ale rosnące zadłużenie państwa i fakt, że państwowy dług publiczny rośnie dużo szybciej niż roczny dochód na jednego mieszkańca, czyli Produkt Krajowy Brutto. Dług publiczny to suma zaciągniętych przez państwo kredytów. Dług może być dobrowolny i przymusowy, krajowy i zagraniczny, krótko-, średnio- i długoterminowy.

Żyrantami tego długu są obywatele – bo politycy zaciągają pożyczki pod zastaw budżetowych przychodów, czyli naszych pieniędzy, które trafiają do państwowej kasy m.in. z tytułu podatków. W art. 216 ust. 5 konstytucji jest napisane jednoznacznie: „Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy trzy piąte wartości rocznego Produktu Krajowego Brutto”.

Polska zbliża się do tej granicy: już w 2007 roku dług publiczny przekroczy 50 proc. wartości PKB! (i tym samym osiągnie pierwszy z trzech zapisanych w Konstytucji progów ostrożnościowych – 50, 55 i 60 proc. PKB). Co gorsza, dług będzie rósł. Zgodnie z szacunkami Ministerstwa Finansów, w 2009 r. wyniesie już 645 miliardów zł (51 proc. PKB). A ponieważ za rządów tej koalicji będzie to już szósty budżet, w którym tempo wzrostu długu publicznego jest ponaddwukrotnie wyższe niż tempo wzrostu PKB, zderzenie z limitem konstytucyjnym jest nieuchronne, chyba że rząd podejmie jakieś nadzwyczaj radykalne działania, żeby temu zapobiec. Na razie jednak politycy nic nie robią.

Widmo bankructwa
Co się stanie, kiedy dług publiczny zderzy się z limitem konstytucyjnym, czyli przekroczy trzy piąte wartości PKB? Rząd nie będzie mógł zaciągnąć jakiejkolwiek pożyczki i jakiegokolwiek kredytu, a to oznacza paraliż państwa. Bo państwo, nawet zamożne, musi pożyczać (czasami na krótko) i oddawać, musi emitować skarbowe papiery wartościowe i je wykupywać. To jest normalne.





Dla kraju takiego jak Polska niemożność zaciągnięcia najmniejszej nawet pożyczki oznaczałaby, oprócz międzynarodowej kompromitacji, tragedię finansową. U nas jeden tylko Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (FUS) tkwi przecież w 50-miliardowym deficycie. Nie wszyscy być może wiedzą, że Fundusz Ubezpieczeń Społecznych nie byłby w stanie normalnie funkcjonować, czyli wypłacać wszystkich rent i emerytur, gdyby nie regularne „dotacje” (pożyczki) z budżetu, które w ostatnich latach wynosiły około 23 miliardów złotych rocznie i gdyby nie fakt, że oprócz tego FUS jest zadłużony na ok. 16 miliardów złotych w OFE i bankach komercyjnych.

To oznacza, że mimo niezwykle wysokich składek na ubezpieczenie społeczne system funduszy ubezpieczeń społecznych nie jest w stanie jako tako działać bez pomocy państwa. A ponieważ państwo jest gwarantem wypłat świadczeń społecznych – rent i emerytur – jeśli przekroczymy limit konstytucyjny, to pieniądze, które państwo zbierze z podatków, będzie musiało w pierwszym rzędzie przekazać do funduszy emerytalnych (bo tam są prywatne pieniądze ubezpieczonych obywateli). Resztę pieniędzy państwo wyda na utrzymanie swoich instytucji, czyli rządu, parlamentu, sądów i trybunałów, a dopiero za resztę zajmie się polityką społeczną, edukacją, ochroną zdrowia. A jak tej reszty już nie będzie i nie będziemy mogli niczego pożyczyć, to co?
 



Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną groźną konsekwencję wzrostu długu publicznego: na olbrzymie i wciąż rosnące koszty jego obsługi. Prof. Zyta Gilowska jeszcze jako posłanka opozycji mówiła, że dług publiczny jest jak sztuczne kwiaty w wazonie. Jeśli ktoś zechciałby udawać, że są prawdziwe i zacząłby zmieniać w wazonie wodę, to ta woda kosztowałaby o wiele więcej niż same kwiaty. Tymczasem Polaków zmiana wody w tym wazonie ze sztucznymi kwiatami kosztuje 27,9 miliardów złotych rocznie. Bo tyle dziś wynoszą koszty obsługi długu publicznego. A w roku 2009 koszty obsługi długu Skarbu Państwa wyniosą aż 33,7 mld zł (czyli 2,7 proc. PKB).

Trzeba przy tym zaznaczyć, że te dzisiejsze 27 miliardów złotych (i przyszłe ponad 33 miliardy) idzie wyłącznie na spłacanie odsetek. Zasadnicza kwota długu pozostaje do spłacenia naszym dzieciom, wnukom i prawnukom. Szkoda, że wyobraźnia naszych kreatywnych księgowych nie sięga poza najbliższe 12 miesięcy. Gdyby tak było, wybrańcy narodu może zrozumieliby, że ich niefrasobliwość, i to w całkiem niedalekiej przyszłości, może doprowadzić do bankructwa państwa.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.