Nie żal mi złota

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 11/2006

publikacja 13.03.2006 11:19

Mama nazywa ją „młodą gniewną”. Dlatego, że Justyna mówi wszystko wprost, bez owijania w bawełnę walczy o to, co dla niej najważniejsze. Walczyć potrafiła też o olimpijski medal.

Nie żal mi złota PAP/EPA/A. della Valle

Justyna Kowalczyk
biegaczka narciarska, wychowanka klubu AZS AWF Katowice. 24 lutego 2006 r. zdobyła brązowy medal na olimpiadzie w Turynie w biegu na 30 km techniką dowolną ze startu wspólnego.


Justyna Kowalczyk praktycznie od kiedy skończyła podstawówkę nie ma życia rodzinnego. Właśnie wtedy ze swojej Kasiny Wielkiej pojechała do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Może dlatego tak ceni każdą chwilę spędzoną z bliskimi. Kiedy na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Turynie poproszono ją, żeby została do końca, zdecydowanie odmówiła. Wolała wracać do domu i przez dwa dni pobyć z rodziną. Ale i tu wszystkich zaskoczyła.

– Moje dziecko jest bardzo skromne, nie znosi kamer, fleszów, pompy – opowiada Janina Kowalczyk, mama medalistki. – Prawie całą noc wioska czekała w pogotowiu, żeby ją hucznie powitać, jeździły wozy strażackie. A córka nawet nam nie powiedziała, kiedy przyjedzie. Potem dostała małą reprymendę, bo nie kładliśmy się, czekaliśmy w ubraniach. Pod domem stały trzy wozy transmisyjne, nie wypadało dać się zaskoczyć w piżamach.

Swoimi drogami
Mama nazywa ją „młodą gniewną”. Dlatego, że Justyna mówi wszystko wprost, jest bezkompromisowa. – Zawsze chodziła swoimi drogami, z tego nawet wynikały kłótnie – mówi starsza siostra Ilona (jako nastolatka – wicemistrzyni Polski w biegach narciarskich). – Ale dzięki uporowi wybrała ten sport. Codziennie osiem godzin treningu, wieczne zmęczenie, żaden człowiek by nie przeżył, gdyby tego nie kochał.

Nawet trener Aleksander Wierietielny przyznaje, że bywa z nią trudno, kiedy bez owijania w bawełnę walczy o to, co dla niej najważniejsze. Niektórzy nazywają ją pyskatą, ale najbliżsi wiedzą, że ta z pozoru kolczasta, zamknięta w sobie dziewczyna jest bardzo wrażliwa. I wie, co w życiu jest istotne. – W domu zawsze się dużo rozmawiało, także o sprawach trudnych. Córka obserwowała nasze zachowania – wspomina pani Janina, od ponad trzydziestu lat polonistka w kasińskim gimnazjum.

Wierna Małemu Księciu
To ona zachęcała dzieci do lektury książek. Dziś cały dom jest nimi wypełniony. A Justyna z wyjazdów przywozi nowe tytuły. Ma już własny księgozbiór, liczący ponad 200 pozycji. – Najpierw była zauroczona pisarzami rosyjskimi – mówi mama. – Pozostaje wierna „Małemu Księciu” Saint-Exupéry’ego. Matka pani Janiny – Katarzyna – od zawsze wieczorami opowiadała dzieciom bajki. – Zamiast oglądać telewizję, nie tylko wnuki, ale i dzieci z sąsiedztwa przychodziły słuchać jej opowieści – wspomina córka. – To było lepsze od „dobranocki” czy chodzenia na „bojtki” (w Kasinie tak nazywa się plotkowanie). Babcia była ostoją domu. Zawsze głęboko wierząca ( jej siostra jest zakonnicą), oczytana. Kiedy zmarła, Justynka miała 7 lat.

Wie, co to praca
– W dzieciństwie bardzo łączyła nas też praca na roli – opowiada siostra Justyny – Ilona, dziś lekarz w Krakowie. – Rodzice mieli po babci trzy hektary, do tego ogród, ziemia górzysta, dużo trzeba robić ręcznie, bo kombajn nie dojeżdża. To była ciężka harówka, która wszystkich hartowała. – Moje dzieci wiedzą, jak się grabi siano, składa kopki, odbiera zboże po kosiarce, wiąże snopy – wylicza mama. Pracowali wszyscy. Najstarszy syn Stefan, nazywany Tomkiem, dziś lekarz w szpitalu powiatowym w Limanowej, córka Viola, nauczycielka polskiego, Ilona i najmłodsza Justyna. (Siostra i brat – lekarze – denerwowali się, kiedy w Turynie zasłabła. – W dzieciństwie miała kłopoty z serduszkiem, ale została wyleczona – mówi Ilona). Tyle, że Justyna od trzeciej klasy podstawówki wciąż miała mało czasu. Chodziła do szkoły sportowej w Kasinie z poszerzonym wuefem. Razem z zapalonym trenerem Januszem Kałużnym wyjeżdżała na zawody sportowe. Zwykle była pierwsza.

Twardzi ludzie
– Wypatrzyli ją działacze z Klubu Sportowego „Maraton” z Mszany Dolnej, specjalizującego się w biegach. Przyjechali prosić rodziców o zgodę. – Bałam się o jej zdrowie, ale widziałam, że ma talent – wspomina mama. – Bycie sportowcem to katorżnicza praca, brak życia osobistego, ciągłe wyjazdy. Dziś Justyna jest studentką trzeciego roku indywidualnego toku studiów na AWF w Katowicach. Ale w tym roku była na uczelni tylko raz, na inauguracji. Wróci na zajęcia od połowy kwietnia do połowy maja. Teraz czekają ją nieustanne obozy treningowe.

– Justyna jest rannym ptaszkiem, jeszcze w podstawówce, chodziła na Msze o siódmej – śmieje się z gorliwości siostry Ilona. – Za to chodziła spać o 9, 10 wieczorem. Kiedy trenuje w domu, uczestniczy w niedzielnej Mszy w tym kościółku, na który trafi po drodze trzydziestokilometrowego biegu.
Wszyscy podziwiają, że jeszcze jej się chce trenować.

– Może jest taka wytrwała, bo mieszkamy w specyficznych warunkach naturalnych, pod Śnieżnicą (tam tata Józef pracuje w ośrodku rekolekcyjno-rekreacyjnym) – zastanawia się pani Janina. – Tu żyją ludzie twardzi, uparci, pracowici. Muszą radzić sobie z biedą, bo nie ma zakładów przemysłowych, liczyć na siebie i nie narzekać. Justyna też nie narzeka. Kiedy dziennikarze pytali ją w Turynie, czy nie żałuje, że nie zdobyła złotego medalu, odpowiedziała: „Nie żałuję złotego, bo wygrałam brązowy”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.