Mamo, pomogło!

Aleksandra Matuszczyk-Kotulska, dziennikarka niezależna

|

GN 11/2006

publikacja 08.03.2006 09:51

Kiedy Tomek Sikora przekroczył olimpijską metę, przeżegnał się powoli. Wzruszyło to wielu Polaków. – Był to gest podziękowania. Chciałem też za coś przeprosić – powiedział nam. – Za co? Miałem chwilę zwątpienia. Mama wie.

Mamo, pomogło! To jest nasz synek, nie jakiś napuszony sobek, jest cichy, skromny, spokojny – mówili znajomi. Aleksandra Matuszczyk-Kotulska

Tomasz Sikora - biatlonista, uczestnik igrzysk olimpijskich 1994, 1998, 2002 i 2006, mistrz i wicemistrz świata. 25 lutego 2006 r. na igrzyskach w Turynie zdobył srebrny medal w biegu ze startu wspólnego na 15 kilometrów.

Mały domek w spokojnej okolicy. W nocy trudno go odnaleźć. Jest 22.30. Auto grzęźnie w podmokłej nawierzchni. Z daleka zbliża się grupa osób z flagami, biało-czerwonymi czapkami. Chętnie kierują na miejsce. Z minuty na minutę atmosfera coraz gorętsza, bo wicemistrz olimpijski jedzie już z Warszawy do swego domu. Jedynie mały, dwuletni Bartosz, syn Tomka, zdaje się być niewzruszony. Śpi w najlepsze.
Tak jak 32 lata temu spał w domu, oddalonym o paręset metrów dalej, mały Tomek. Tu w Wodzisławiu Śląskim Radlinie II, na tzw. bagienku, urodził się i tu zamieszkał. Pierwsze edukacyjne kroki stawiał w SP nr 21. Biegi narciarskie były w szkole koronną dyscypliną, aż trudno uwierzyć. – Gdzie te góry w tym Wodzisławiu? – dziwią się znajomi Tomka, którzy znają jego sukcesy, a nie znają okolicy. Gór nie ma, ale wyżyny na tyle wysokie, że wystarczy. Zresztą do Wisły niedaleko, więc młody Tomek zwykle tam spędzał swoje weekendy. Dużo trenował.

– Moimi pierwszymi trenerami byli Teresa i Waldemar Miozgowie. W szkole nie było sali gimnastycznej i zawsze w zimie biegaliśmy na nartach. Tak było od lat, że starsi uczniowie startowali w zawodach, a co roku dochodziła nowa grupa młodzieży. Teraz dzieci mają salę gimnastyczną i już nie biegają – martwi się Tomek. Obecnie klub, w którym Tomek zaczynał narciarstwo, nazywa się UKS „Strzał” Wodzisław. Wychował on dwóch olimpijczyków: oprócz srebrnego medalisty także Krzysztofa Sosnę, sąsiada Tomka.

Co tu wymyślić?
A wszystko zaczęło się w roku szkolnym 1974/75. Tomek był wtedy rocznym bobasem i zapewne nikomu się nawet nie śniło, że niedaleko szkoły biega przyszły wicemistrz olimpijski.
– Przywieźliśmy Tomka w grudniu, pod choinkę. Śniegu było tyle, że o mały włos nie dojechałabym do szpitala. Kto by przypuszczał, że ten śnieg będzie jego sposobem na życie – wspomina mama Tomka, Irena.

Był bardzo spokojnym dzieckiem. – Nie wiem nawet, co tu wymyślić? – zastanawia się, kiedy pytam o jego dziecięce przewinienia. – No może jedno by się znalazło – śmieje się. – Kiedy miał sześć lat, chcieli zakosztować z bratem smaku papierosów. Wspomnę tylko, że brat Marcin miał wtedy dwa latka. Gdy weszłam do pokoju, unosił się okropny dym papierosowy. Nic nie widziałam, usłyszałam tylko Tomka: „Maciej, to musisz wciągać, a nie dmuchać!”.

No może jeszcze jeden raz okazał się niepokorny. Gdy rozpoczynał przygodę z narciarstwem był w szóstej klasie szkoły podstawowej, w ósmej już przyszły pierwsze sukcesy. W końcu zrozumiałam, że Tomek naprawdę myśli o biegach jako o sposobie na życie – mówi mama. Pewnego razu wrócił ze zgrupowania i stwierdził, że idzie na tokarza! Rodzice byli zaszokowani. Dlaczego? Bo przy tej szkole był klub biatlonowy! – Gdy zadzwoniłam do Serafina Janika – trenera, który mu to poradził – ten stwierdził: „Nie martw się, pobiega i przejdzie mu, znudzi się, ale teraz nie możesz mu zakazać, bo będzie miał kiedyś pretensje”. I od tych kilkunastu lat pytam wciąż trenera – kiedy mu się to w końcu znudzi? Nigdy. Bo mimo, że zawsze był spokojny, układny, miał swoje zdanie. A przecież wie, że narciarstwo kocha.

Synek klęknij
– Zawsze mówiłem mu przed startami, że prócz kijków ma trzymać Boga. I trzymał. Wyraził to w swym geście, kiedy przekroczył linię mety. Był w tym momencie nie tylko srebrnym medalistą, ale i człowiekiem Boga. To Jemu najpierw podziękował za sukces. I dlatego dzisiaj na przywitanie Tomka przyniosłem mu książkę „Na spotkanie człowieka”. Bo Tomek pokazał, że jest prawdziwym człowiekiem – mówił wzruszony ks. senior Antoni Stych, pokazując mi zdrętwiałymi od mrozu palcami książkę. Przyszedł podziękować w imieniu całej społeczności kościoła św. Marii Magdaleny i św. Izydora w Radlinie II. Znak krzyża, który uczynił Tomek, wzruszył nie tylko księdza, ale i wielu innych Polaków. Media stwierdziły, że Tomek się przeżegnał, jakby chciał podziękować Bogu. On powiedział nam jasno. – Ja chciałem podziękować Bogu. To gest podziękowania i… przeproszenia.

– Wiem za co, ale trudno mi o tym mówić. Nikt jeszcze o tym nie słyszał – tłumaczy jego mama. – Po trzecim nieudanym starcie na ostatniej olimpiadzie Tomek zadzwonił do mnie. Był załamany, wykończony. Poradziłam mu: – Synek klęknij, porzykej (pomódl się) do Matki Boskiej. Ona Ci pomoże. – Mamo, ale my tu rzykomy każdy dzień, nawet nie wiesz, jak my prosimy Boga o dobre wyniki. A potem powiedział mi cicho: Mamo, Pan Bóg mnie już chyba nie kocha? Dla mnie to był szok. Zaczęłam krzyczeć, że gdyby tu był, to by te słowa na własnej skórze poczuł. Rzykej Tomek, rzykej ,powiedziałam na koniec. My tu też prosimy Boga. Poradziła mu także, by porozmawiał z ks. kapelanem, który był z nimi na miejscu w Turynie. I tak uczynił. To był przełom. Bardzo mu pomógł. Na drugi dzień sztafeta. Występ o niebo (!) lepszy od poprzednich. A potem już srebro. – Oglądaliśmy ten występ wspólnie. Kiedy Tomek strzelał, wybiegałam do kuchni, bo emocje były tak ogromne, że nie mogłam patrzeć. Babcia Tomka, która jest już wiekowa i niedosłyszy, włączyła telewizor na cały regulator, a w rękach przesuwała paciorki różańca. Gdybyście słyszeli te okrzyki, nerwy, a potem radość, szał. Biegaliśmy wokół stołu, skakaliśmy! – wspomina pani Irena. Nie minęło kilka minut, a pod domem zjawili się sąsiedzi, z flagami, okrzykami. Telefony dzwoniły non stop. Ale ten najważniejszy zadzwonił wieczorem – Mamo, pomogło, rzykałem – odezwał się głos w słuchawce.

Petardy i grochówka
Pracował na to 18 lat. Kiedy w historyczny już sobotni ranek wstał z łóżka, czuł się bardzo źle. Ale trener się tym wcale nie przejął. – Przeważnie źle się czuję przed startem, gdy mam duży stres, a później na trasie mogę go wyładować i wszystko wraca do normy. Dlatego zawsze jak tak się czuję, to wiem, że będę dobrze biegał – śmieje się Tomek. – Najtrudniej było na ostatnim podbiegu. Tak bardzo mnie już nogi bolały, że ciężko je było nawet centymetr do góry podnieść. Starałem się nie gonić już Niemca, tylko uciekać przed Norwegiem. Z drugiej strony wiem, że 10–13 sekund to wydaje się bardzo blisko, ale jest to jednak na trasie dosyć duża przewaga. Wiedziałem, że są małe szanse, żeby mnie dobiegł. Jest to jednak tak dobry zawodnik, że zawsze ten strach przed nim był. – Ten medal był dla mnie wielką satysfakcją, wszystkie inne medale razem wzięte nie sprawiły mi tyle radości i satysfakcji jak ten jeden – tłumaczy Tomek. Nawet żona stwierdziła, że zawsze byłem skrępowany po odniesieniu jakiegoś sukcesu, a tu mogłem wyzwolić swoje emocje, nie poznawała mnie na mecie.

Kiedy w poniedziałek, po zakończeniu olimpiady, Tomasz o północy przekroczył granice swojego miasta, był ogromnie zaskoczony. Na powitanie kolegi, przyjaciela, sąsiada przyszły tłumy. Jeden z sąsiadów zamknął nawet swój zakład i wysłał pracowników do domu. Inni przygotowali petardy, specjalne stroje, grochówkę. – Czy powiesz coś nam, Tomku? – pytali zmarznięci od stóp do głów. – Jakbym nie mógł? – odpowiedział skromnie Tomek.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.