Łowcy węgla

Brabara Gruszka-Zych

|

GN 01/2005

publikacja 03.01.2005 22:28

W wielkim piecu nad „Pokojem” podbarwiony fioletem ogień płonie dniem i nocą. – Choćby znicz z olimpiady – mówi Angelika, blondynka, z II gimnazjalnej. Ale ich życie to żadne wielkie igrzyska. Codziennie startują w zwyczajnych zawodach: kto nazbiera więcej węgla.

Łowcy węgla

W wielkim piecu nad „Pokojem” podbarwiony fioletem ogień płonie dniem i nocą. – Choćby znicz z olimpiady – mówi Angelika, blondynka, z II gimnazjalnej. Ale ich życie to żadne wielkie igrzyska. Codziennie startują w zwyczajnych zawodach: kto nazbiera więcej węgla.

Bo węgiel się kradnie po to, żeby było ciepło – mówią bez namysłu dzieciaki z Kaufhausu w Rudzie Śląskiej. A Huta Pokój nie zapewnia już pokoju ducha okolicznym mieszkańcom. Zatrudnia kilkaset osób i ani jednej więcej. Szczęśliwi, którzy mogą pochwalić się znajomym: – Zaczepiłem się na „Pokoju”.

Jest siódma wieczorem, na termometrze minus pięć, sztywnieją ręce, a oni rozmawiają pod familokiem.
– Mówią, że to „Czarne Podwórze” – Olek ściska smycz swojego Nurka. Zawsze z nim chodzi, bo tak raźniej. – Tutaj w zimie tylko można wyjść na spacer z psem. I już zimno. Idzie się do domu. I w domu zimno, nie ma co robić. No to zaś się idzie na dwór.
– Od 15 lat mieszkańcy proszą o kawałek chodnika, żeby przejść między domami suchą nogą – mówi Stenia Krawczyk, szefowa miejscowego Biura Porad Obywatelskich. – I nic.
Dlatego po błocku albo zmarzniętych koleinach idą do szkoły, jak dobrze się układa – do pracy, ale przede wszystkim po węgiel. Nawet o tej porze mijają nas młodsi i starsi z niebieskimi torbami i workami węgla na ramionach. Bez skrępowania, nie patrząc na boki. Jak dawniej „mrówki” przenoszące towary przez granicę.
– Bardzo cienka jest granica dzieląca nas od nich – mówi Stenia Krawczyk. – Ja nie wiem, jakbym się zachowała, gdybym straciła pracę, nie miałabym z czego czynszu zapłacić, a procenty rosną.Za co dzieci ubrać? Człowiek o tym nie myśli, tak jak o śmierci, choć wiemy, że jest nieuchronna.

Biuro Porad Obywatelskich mieści się w przedwojennym domu handlowym, po niemiecku – Kaufhaus, naprzeciwko huty. Handlują tu na pierwszym piętrze ubraniami, w „Świecie odzieży używanej”. Na drugim ona z kilkoma specjalistami udziela bezpłatnych porad mieszkańcom osiedla domów socjalnych w Rudzie Śląskiej Nowym Bytomiu.

– To typowa zabudowa robotnicza sprzed wojny – opowiada. – Bez wygód, ciepłej wody, z ubikacjami na korytarzu. W tej dzielnicy biedy nie zamieszka nikt, kto dobrze zarabia.

Ostatnio przyszedł do nich mężczyzna po pięćdziesiątce z 30-letnim stażem rzemieślniczym. Skarżył się, że nie może znaleźć pracy. Nie potrafili mu pomóc. Na Zachodzie dostałby zasiłek dla bezrobotnych. Razem z żoną biorą z opieki 300 zł raz na półtora miesiąca.

Stenia Krawczyk: – Jeśli dzieci wyrastają w takiej biedzie, to będą ją powielać. Nie wystarczy dać zupkę, czekoladkę i „do widzenia”. Trzeba zorganizować im czas, pokazać inne możliwości. Oni nie są źli. Jakby się człowiek znalazł w potrzebie, to rękę podadzą prędzej niż inni. Mnie, jak poproszę, odprowadzają do głównej drogi, bo tam ciemno.

Sześć kibli na worek
Ta ciemność w Nowym Bytomiu jakby była zaplanowana. Żeby nie zobaczyć wszystkich niedostatków dzielnicy. Tylko przy drodze od huty bieleje w świetle latarni duży, rozpięty na krzyżu Chrystus. Dalej, w mroku, jeden przy drugim familoki.
– Cegły trochę stare – opisuje Angelika. – Przed oknem „górka śmierci”, zjeżdżamy z niej na sankach.
– Ciągle tu chodzą pijaki, szaro, nic – dodaje Kasia, też z II gimnazjalnej, najniższa ze wszystkich, ale najbardziej wygadana. Kiedyś kręcono tu prawie wszystkie śląskie filmy Kutza. O Kaufhausie mówiło się wtedy Hollywood. Dziś nie odjeżdża stąd żaden pociąg do lepszego świata. Ale co jakiś czas słychać, jak przetaczają się, zgrzytając, wagony towarowe. Z tyłu, za domami, zostawiono im tory.
– Po ostatnich jedzie węgiel z kopalni, po czterech pozostałych koks do huty – wyjaśnia Jarek, wysoki, szczupły, z II klasy technikum elektronicznego.

– Kradniesz węgiel?
– Jasne, że zbieram. Jak ktoś otworzy klapę, to się idzie zbierać. Do piwnicy, żeby dom ogrzać, zaoszczędzić na pieniądzach. Każdy, kto tu mieszka, zbiera.
Kasia: – Najpierw się namawiają, żeby otworzyć wagon. Potem czatują w krzakach, jak pociąg jedzie. Najczęściej jest otwierany tutaj i koło hałdy. Jak śnieg spadnie, to oni mają dobry interes, ludziom zaczyna brakować węgla. Żeby otworzyć klapę, wystarczy jedna osoba.
Agnieszka, szczuplutka, też z II gimnazjum: – W zeszłym roku otworzono u nas 16 klap, a potem 48. Nawet w telewizji mówili. Każdy szedł na to, większość biednych ludzi.
– Jak pociąg jedzie szybko, no to luft. Wyciąga się korek z takiego szlaucha, „pssssi” i już działa hamulec. – Olkowi z ostatniej podstawówki wisi u nosa sopel. – I stoi cały skład. Ciach, ciach i klapa otwarta. Ten, co siedzi w maszynie, musi czekać aż znów napompują, nie ma innego wyboru.
– 60 ton jest w wagonie. Na worek trzeba sześć kibli. Potem się to niesie do piwnicy – Jarek ma wszystko wyliczone.
Kasia: – Albo sprzedaje. Mój tata kupuje worek za 10 zł. Na kopalni sprzedają tonę po 400, tutaj za 200. Ci, co stoją na targu, też go biorą. Worek za 5 zł, a sprzedają za 15. Ja nie mówię, że na tym, ale na innych... Jeden zbierze sto worków, to sprzeda drugiemu kupcowi, co to rozwozi i sprzedaje. A jak ma ktoś za dużo węgla w piwnicy, to też mu skradną i sprzedają.
Agnieszka: – Oni się trzymają w grupach, ale jak już otworzą węgiel, to każdy mówi „to już jest moje”, „nie ruszaj”. Jakby ktoś komuś wziął, to się biją, mszczą się. Nazywają ich węglarzami.
Kasia: – Jak jedna pani zadzwoniła na policję, że kradną, to na drugim piętrze wybili jej szyby. Wszędzie wlezą. Policji się nie spieszy. Zanim przyjedzie, sporo nazbierają. Z Wirku, z Rudy tu przyjeżdżają. To dobry biznes. Ale tu chodzą też tacy, co mają po 60 lat. Oni zbierają, żeby w piecu rozpalić. Ostatnio widziałam dziewczynkę z pierwszej klasy, była młodsza ode mnie i niosła cały worek. Potem pokazała mi krwiaki na plecach. Żeby młodsze siostry miały co jeść.

Tutaj to normalne
Agnieszka przyznaje, że czasem chodzi na węgiel: – Ale mało co. Widzę przy torach kupki, to zbieram. Żeby doma było ciepło. I bluzkę sobie raz kupiłam.
Do szkoły na Chebziu ma 5 minut drogi. Nie jeździ do Bytomia ani do Katowic.
– Kasia tak, ale jej ojciec robi, a mój nie – kwituje. – A tu się nie da żyć, dziwne towarzystwo, w większości nie idzie w ogóle pogadać.
– A o węglu się gada?
– Często... Że ciężko, że trzeba zbierać – mówi. – Bardziej chłopcy niż dziewczyny, im to starcza na papierosy. Nawet po to chodzą za węglem.
– Czy to normalne?
– Tutaj tak – stwierdzają chórem. – Jak nie ma kto pieniędzy albo pracy, to co ma zrobić? Tutaj na Śląsku prawie nie można dostać roboty.
– Czy to złe – kraść węgiel?
– U nas w domu się mówi, że to źle kraść. To choćby pani weszła do sklepu i buty wzięła. To jest to samo. – Arek nie kradnie. Po szkole zbiera puszki po piwie. Na kilogram wchodzi ich 60. Dostaje za nie 3 złote 50 groszy. Odkłada złotówki, żeby kupić sobie ubrania i ciastka. Czapkę, którą naciąga na uszy, też ma z oszczędności.
– To taka droższa – wyjaśnia. – Za 15 zł.
Kasia: – Dwa lata temu, jak się tu wprowadzaliśmy, tata powiedział, że tu kradną węgiel. Mówił, że my będziemy żyć inaczej, że tu może jeszcze będzie fajnie. Że nie wolno palić, pić, kraść... Nikt o tym węglu jawnie nie mówi. Złodziejstwo – to nie jest powód do dumy. Ludzie o tym nie mówią, bo to jakby siebie samych kablowali.

– Niektórzy za te pieniądze piją, w naszej klatce aż dwaj panowie. Ale niektórym to potrzebne, żeby żyć. Tu jest taki chłopak, co uciekł z domu dziecka. Dopóki tata żył, było dobrze. Teraz mama pije i on kradnie węgiel, żeby kupić chleb. Czasem przychodzi do mnie po 40 groszy do bochenka – opowiada Angelika. – Taki Janek, on nie ma na zeszyt, książkę, pióro, żeby pisać...
Kasia: – On pisać w ogóle nie umie. Jak żył jego tata, chodził do szkoły. Z domu dziecka przyjeżdżali go szukać, ale on ma swoje sposoby, uciekał oknem. Chce być z mamą, ale ona pije. Jak coś zarobi, to najpierw musi być piwo, albo wiśniówka, a dopiero potem chleb, margaryna, czy szynka. Jak coś nabroi, to mama powinna go bić, ale on się nie da, bije mamę. Idzie z pijaną, szarpie ją za włosy...
– On ma 16 lat, nie ma co jeść, to się denerwuje, bije mamę. Kable zbiera miedziane i opala w ognisku. Jakbym miał takie życie, to bym wolał siedzieć w domu dziecka. On tak choćby był sam, choćby już nie miał tej matki – rozmyśla Arek.
– A my mamy węgiel nieukradziony, z opieki – chwali się Andrzejek z IV podstawówki, dla rozgrzewki kręcąc się na obcasie.

Olek wierzy Panu Bogu
Agnieszka i Kasia zatrzymały się na rozmowę, wracając z próby szkolnego teatrzyku. Kasia gra Czerwonego Kapturka, a Agnieszka przechodnia.
– To nasz pan wymyślił, że Czerwony Kapturek zamiast do babci poszedł do kafejki internetowej, do sklepu z zabawkami, do „Tesco”. A w „Tesco” pracuje moja ciocia. Tylko nigdy mnie tam nie zabiera. No i babcia się nie doczekała i zabrało ją pogotowie – opowiadają. Na Kaufhausie co druga rodzina jest ze sobą spokrewniona. Mama Olka to dużo starsza siostra Arka. Jej mąż pracuje w „Pokoju”. Arek już teraz ma nadzieję, że szwagier załatwi mu tam pracę.

– Trzeba mieć wejście – powtarza. – Dawniej to skończyli podstawówkę i już szli do pracy, teraz trzeba zdać maturę. A czy tę robotę długo się utrzyma? Porobię miesiąc, dwa, a potem przyjdzie ktoś lepszy.
Pozostali planują stąd wyjechać.
– Ja do Warszawy, na informatykę, i będzie spokój – mówi Olek.
– Ja zamierzam się uczyć, studiować – wylicza Kasia. – Być sekretarką, kimś takim ważnym, może politykiem, żeby tylko nie szyć, bo nic z tego nie ma. Jakbym była politykiem, tobym zadbała, żeby tu nie mieszkali pijacy, tylko porządni ludzie. Bo nawet węgla nie wolno przepijać.
Olek mieszka z mamą i ojczymem. Czasem odwiedza tatę, żeby dostać kilka groszy.

– Chodziłem do niego na baraki, za basenem – opowiada. – Mówił, że w piątek będzie miał kasę, ale tam tylko stała nalewka. Musieli wszystko oddać do lombardu, żeby pić. Teraz mam życie, przynajmniej mama mnie kocha, ojczym lubi.
Mówią, że chodzą do kościoła co niedzielę i w pierwsze piątki miesiąca:
– Kiedy pani katechetka nas zachęci, żebyśmy uczęszczali do kościoła, żebyśmy wierzyli w Pana Boga.
– Do czego ta wiara jest potrzebna?
– Jak raz się pomodliłem za babcię, żeby jej się operacja udała, to choćby Pan Bóg mnie wysłuchał. Ja Mu wierzę. – Olek częstuje mnie zamotanymi w woreczek piernikami, które cały czas ściskał w dłoni. Spokojny Nurek o nic się nie dopomina.
– A ja wierzę w Boga, bo nie chciałbym iść do piekła – przerywa mu Artur. – W takim piekle musi być tak jak na Kaufhausie.

Na prośbę rozmówców imiona niektórych osób występujących w tekście zostały zmienione.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.