Rakiety made in Poland

Przemysław Kucharczak

|

GN 40/2008

publikacja 06.10.2008 11:24

Na dźwięk słowa „rakiety” przychodzą nam na myśl amerykańskie pociski międzykontynentalne, tarcza antyrakietowa albo sowieckie „Katiusze” z filmów o II wojnie światowej. Mało kto pamięta, że pionierami w bojowym zastosowaniu rakiet w XIX wieku byli... Polacy.

Rakiety made in Poland Inscenizacja bitwy o Olszynkę Grochowską w 2006 roku. Jej uczestnicy odpalają rakiety z wyrzutni zbudowanej według planów z początku XIX wieku fot. www.oldartillery.pl/ Jacek Kaczanowski

Chwila największej chwały polskich oddziałów rakietowych zdarzyła się 177 lat temu, wieczorem 25 lutego. Na polskie oddziały, cofające się z Olszynki Grochowskiej w czasie powstania listopadowego, szarżowała wtedy ogromna masa rosyjskiej kawalerii. Czworoboki „Czwartaków” i innych polskich piechurów zaczęły ziać ogniem, ale Rosjan było zbyt wielu. Jeszcze chwila, a zakuci w napierśniki rosyjscy jeźdźcy z elitarnej trzeciej dywizji kirasjerów wdarliby się między cofających się Polaków. Klęska wisiała na włosku. Wtedy właśnie pułkownik Prądzyński kazał użyć tajnej polskiej broni: rakiet. Aż do tej chwili stały w rezerwie, bo oficerowie nie bardzo im ufali. To, co stało się w kilku następnych minutach, Prądzyński wspominał tak: „Rakietnicy zaczynają natychmiast puszczać swoje race na całą równinę, a zwłaszcza na owe masy jazdy rosyjskiej. Pociski te, nieznane wcale rosyjskiemu wojsku, ogromne wrażenie czyniły na ludziach i koniach, ile że to wrażenie powiększone było przez dzień zimowy, szary i już chylący się do wieczora”. Świetlne pociski mknęły ku Rosjanom z gwizdem i wyciem. Zwłaszcza konie elitarnej rosyjskiej jazdy oszalały. Rosyjskie oddziały uległy panice. – Według niektórych relacji, cofające się szeregi stratowały jeden z własnych pułków. Konie poniosły część kawalerzystów, którzy dopiero po dłuższym czasie, jeśli w ogóle, wrócili do jednostek – relacjonuje Maciej Mechliński z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, prezes Stowarzyszenia Artylerii Dawnej „Arsenał”. – W tej bitwie o Olszynkę Grochowską w 1831 roku zaledwie jedna kompania rakietników polskich ocaliła całe wojsko – dodaje.

Smok z rakietą
Technologię rakietową ludzie znają jednak od ponad tysiąca lat. Wymyślili ją Chińczycy, a do Europy przynieśli Mongołowie w czasie swoich najazdów. W 1241 roku w bitwie pod Legnicą odpalali rakiety w stronę wojsk śląskiego księcia Henryka Pobożnego. Były to właściwie latawce w kształcie smoków, z doczepionym napędem rakietowym. Mongołowie próbowali nimi po prostu wystraszyć polskich i niemieckich rycerzy. W następnych wiekach Europejczycy czasami stosowali rakiety. – Ich zaletą była uniwersalność. Armaty były bardzo ciężkie, a tymczasem rakietę można było odpalić z jakiejkolwiek płaszczyzny: z drzwi od stodoły, z nasypu, a nawet z dołu w ziemi o odpowiednim kącie nachylenia – tłumaczy Maciej Mechliński. Dopiero jednak w XIX wieku badania nad rakietami bojowymi nabrały rozpędu. W wojnach napoleońskich Anglicy i Francuzi próbowali za ich pomocą podpalać oblegane przez siebie miasta. W 1822 roku w ten technologiczny wyścig włączyło się Królestwo Polskie – zależne od Rosji państewko, na którego tronie zasiadał rosyjski car. W Warszawie rezydował brat cara, Wielki Książę Konstanty. Jego oczkiem w głowie była armia Królestwa Polskiego. Osobiście włączał się w jej ćwiczenie, niestety, ujawniając przy tym patologiczną i sadystyczną część swojej natury. Był wobec polskich żołnierzy okrutny, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób ich kochał. Chciał, żeby „jego” armia była bardzo nowoczesna. Dlatego wysłuchał generała Józefa Bema i zgodził się na powołanie I Polskiego Korpusu Rakietników. – I na szczęście nie wtrącał się w jego szkolenie! – mówi Mechliński.

Fajerwerki, tylko większe
W 1822 roku powstały więc polskie oddziały rakietników. Stacjonowali w Warce na Mazowszu. Podczas ich ściśle tajnych ćwiczeń pod Modlinem „był cały plac żandarmami obstawiony, którzy nikomu, nawet jenerałom piechoty przejść nie dozwalali” – wspominał kapitan Józef Jaszowski. Czym były napędzane ówczesne rakiety? Paliwem zawierającym te same składniki co proch, ale w innych proporcjach. Chodziło o to, żeby paliwo wolniej się spalało. Jeśli rakietnicy chcieli podpalić stojące daleko budynki, odpalali race zakończone żelaznym stożkiem z haczykami. Haczyki wbijały się w deski drewnianych zabudowań, i po chwili drewno mogło się zapalić. Były też race zakończone granatami, które eksplodowały wśród wrogich żołnierzy i obrzucały ich odłamkami. Generał Józef Bem obliczył, że jego rakiety dolatywały na odległość 2,5 kilometra. – Tamte rakiety bardzo przypominały konstrukcją dzisiejsze fajerwerki. Były tylko kilka lub kilkanaście razy większe – mówi Maciej Mechliński. Od naszych fajerwerków różniły się też użytymi do budowy materiałami. Tuba wypełniona rakietowym paliwem była zrobiona z blachy żelaznej, a nie, jak dzisiaj, z tektury.

Pierwsza wojna rakietowa
Chrzest bojowy polscy rakietnicy przeszli w czasie powstania listopadowego, gdy Polacy wystąpili przeciw carowi. Długo byli jednak trzymani w rezerwie. Wodzowie nie powierzali im odpowiedzialnych zadań. – Gdyby dzisiaj wprowadzono do armii pistolet laserowy, to też nie wręczono by go każdemu żołnierzowi. Jak każdą nowość w wojsku się obserwuje, tak w 1830 i 1831 roku obserwowano też rakiety – tłumaczy Maciej Mechliński. Kiedy wreszcie polscy rakietnicy zadebiutowali w walce, skompromitowali się. Kilka dni przed bitwą o Olszynkę Grochowską dostali rozkaz podpalenia grupy budynków, żeby wypłoszyć z nich Rosjan. Zaczęli strzelać, ale ani jedna raca nie trafiła w cel. Nic więc dziwnego, że pod Olszynką wodzowie niezbyt im ufali. Przez cały pierwszy dzień bitwy i większość drugiego rakietnicy stali bezczynnie. Zostali rzuceni na pierwszą linię w krytycznej sytuacji, gdy dowódcy po prostu zabrakło już odwodów tradycyjnej artylerii. Choć Olszynkę Grochowską ostatecznie zajęli Rosjanie, to ponieśli tam ciężkie straty. I to Polacy zdobyli przewagę na kilka następnych miesięcy wojny. – Powstanie listopadowe było pierwszą na świecie wojną rakietową – ocenia Mechliński. – Po niespodziance w Olszynce Rosjanie stworzyli i wysłali na front własną eksperymentalną jednostkę rakietową. W czasie szturmu Warszawy już obie strony ostrzeliwały się rakietami – mówi.

Wyorana rakieta
Dzięki zapaleńcom, którzy przedstawiają inscenizacje bitwy o Olszynkę, można dzisiaj zobaczyć jeden z typów wyrzutni, używanych przez polskich rakietników. To bardzo lekki, tak zwany „ręczny koziołek”. Czterech przyjaciół ze Stowarzyszenia Artylerii Dawnej „Arsenał” zrobiło ją według XIX-wiecznych planów. Podczas inscenizacji, ubrani w zielone mundury I Korpusu Rakietników Polskich, odpalają z tej wyrzutni fajerwerki w niebo. W czasie próbnego strzelania przyjaciele potwierdzili obserwacje kapitana Jaszowskiego z XIX wieku, że rakiety skręcają w locie... pod wiatr. Odwrotnie niż zwykłe pociski z armat albo karabinów, które są znoszone z wiatrem. Dlaczego? Bo wiatr wywiera najbardziej skuteczny nacisk na umieszczoną z tyłu rakiety długą drewnianą tyczkę, stabilizującą lot. – Planujemy też zrekonstruowanie cięższej wyrzutni. Chcemy to robić we współpracy z Wojskiem Polskim i przeprowadzić próby na poligonie – zapowiada Mechliński. Mówi o wyrzutni, która według XIX-wiecznych opisów miała koła jak laweta armatnia. Zamiast ciężkiej armatniej lufy, była zaopatrzona w prowadnice z rynienkami. Z takiej wyrzutni polscy rakietnicy wystrzeliwali w stronę Rosjan aż trzy rakiety jednocześnie. W drugiej połowie XIX wieku rakiety zniknęły jednak z wielu armii. Zastąpiły je nowe działa z gwintowanymi lufami, o większym zasięgu i celności. Wielki powrót rakiet nastąpił dopiero niespełna 70 lat temu. O dawnych rakietach z XIX wieku przypominają dziś tylko pojedyncze zachowane egzemplarze w europejskich muzeach.

Niedawno w skupie złomu na południe od Siedlec pewien historyk zauważył tajemniczy kawałek metalu. Pokazał go specjalistom. – Zrobiłem pomiary i porównałem z wymiarami rakiet używanych w armii Królestwa Polskiego. Wyszło idealnie. To element napędu rakiety, wystrzelony przez Polaków w czasie walk z Rosjanami w 1831 roku. Prawdopodobnie ktoś go przypadkowo wyorał z ziemi i oddał na złom – mówi z zapałem Maciej Mechliński. – Dziś jest w zbiorach prywatnego kolekcjonera. Więcej zdradzę w naukowym artykule, który właśnie przygotowuję – obiecuje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.