Bez "światełka" po meczu Legii

Wojciech Teister

|

25.07.2018 19:20 GOSC.PL

Był upalny lipiec. Nad Europą rozbestwiło się gorące powietrze, które bezlitośnie topiło niczemu niewinne alpejskie lodowce. Francuzi opróżniali ostatnie butelki wina, świętując zdobyte przed niespełna dwoma tygodniami mistrzostwo świata w piłce nożnej. Chorwaci wciąż jeszcze bawili się po zdobyciu wicemistrzostwa. Tymczasem gdzieś w odległej, mentalnie piłkarskiej galaktyce, w nadwiślańskim kraju kibice zawiedzeni klęską swojej drużyny narodowej na rosyjskim mundialu, próbowali przestroić emocjonalne odbiorniki na zmagania klubowe

Bez "światełka" po meczu Legii

W ostatni weekend z hukiem (petard i rac) ruszyły rozgrywki Ekstraklasy - ligi tak kosmicznej, że większość Europejczyków nie wie nawet, że istnieje. Równocześnie elita tych rozgrywek, najlepsze z najlepszych (polskich) klubów toczyły zażarte boje o europejskie puchary. A precyzyjniej rzecz ujmując boje o boje o europejskie puchary. Bo wszystkie cztery rozpoczynały swoją walkę w którejśtam rundzie kwalifikacyjnej, mając przed właściwymi rozgrywkami do pokonania trylion kolejnych rund. Niczym Rambo próbujący przedrzeć się z maczetą przez wietnamską dżunglę do boju wystartowały Legia, Lech, Jagiellonia i Górnik.

W pierwszej rundzie walki o udział w Lidze Mistrzów mistrzowie kraju z Warszawy bohatersko odesłali do domu potężny Cork City. Ze znacznie większym trudem, po męczarniach z renomowanymi rywalami w stylu Zaria Balti (czymkolwiek ona jest - podobno ostatnim klubem ligi mołdawskiej) na kolejny level kwalifikacji do Ligi Europejskiej wskoczyła pozostała trójka. Lech, Górnik i Jaga ze swoimi kolejnymi rywalami zmierzą się już jutro, Legia zderzyła się wczoraj. 

A rywalem legionistów był prawdziwy Goliat europejskiej piłki - Spartak Trnava. Tak, tak, najprawdziwszy Goliat. Bo jak inaczej wyjaśnić dwubramkową porażkę do "jaja" naszej rodzimej potęgi ze stolicy. I to w dodatku na własnym stadionie. Przy takim wyniku i takiej grze raczej trudno wierzyć w odrobienie strat w spotkaniu rewanżowym, pozostaje więc jedynie patrzeć jak teraz Trnava, niczym kometa, przeleci kolejne rundy i w rozgrywkach grupowych stanie się postrachem Realu Madryt czy Paris Saint Germain. Skoro Słowacy z taką łatwością ograli warszawską potęgę, to nie może być inaczej.

Choć właściwie to miało być inaczej. Bo przecież mistrz Polski to nie mistrz jakiegoś Bantustanu czy egzotycznego i nieistniejącego San Escobar. Bo akurat Legia ma w naszej lidze najmniejsze powody, by narzekać na brak pieniędzy. Bo przecież to niemożliwe, żeby jeden z największych krajów UE był reprezentowany w Lidze Mistrzów tylko raz na ćwierć wieku. Bo przecież piłka nożna jest piękna, pełna emocji, trzymająca w napięciu. Widzieliśmy to na własne oczy w czasie transmisji z mundialu. A nie, czekaj, wróć... to przecież nasza Ekstraklasa. Przy czym "Ekstra" wyraźnie na wyrost. "Klasa" zresztą też. Mundial się skończył drogi kibicu. Wracamy do rzeczywistości. A rzeczywistość polskiej piłki jest taka, jaką pokazała wczoraj Legia. I obawiam się, że podobną pokażą w niedługim czasie nasi pozostali reprezentanci w kwalifikacjach do kwalifikacji do drugiego sortu europejskich pucharów. Jeśli nie w obecnej, to w kolejnej rundzie. Na etapie, na którym nie widać jeszcze nawet światełka w tunelu. Bo może w tym tunelu światełka w gruncie rzeczy nie ma? Może ci, którzy nadają kierunek polskiej klubowej piłce nie prowadzą jej przez tunel, ale wleźli do jakiejś niekończącej się jaskini bez wyjścia? I brną z każdym kolejnym tygodniem dalej, coraz głębiej, a my naiwnie liczymy, że to się kiedyś zmieni? Obawiam się, że jednak nie zmieni bez zmiany kierunku w którym zmierzają polskie kluby. Bez zmiany mentalności, która każe prezesom sprzedawać każdego zawodnika, który miał lepsze pół sezonu i można za niego dostać więcej niż skrzynkę wódki.

Tymczasem chyba trzeba przeczekać wakacje i dotrwać do jesiennych meczów reprezentacji. Nawet jeśli Biało-Czerwoni dostaną baty, to przynajmniej z klasowymi rywalami.