Rozwód z rozsądku

Bartosz Bartczak Bartosz Bartczak

publikacja 12.01.2018 19:41

Chyba nie ma w Polsce nikogo, kto popierałby pozostawanie w UE za wszelką cenę. W związku z tym nie powinno być też nikogo, kto automatycznie odrzucałby ideę Polexitu.

Rozwód z rozsądku Jakub Szymczuk /Foto Gość

Ocieplenie na linii Warszawa-Bruksela pozwala na podejście do sprawy Polexitu z należytym spokojem. Skoro jego widmo nie jest w ogóle realne, to można się zastanowić nad taką sytuacją, kiedy wyjście Polski z UE musiałoby stać się jak najbardziej realnym. Pojawiły się już sondaże, które wskazywały, w jakich sytuacjach Polacy skłonni byliby z Unii wyjść. Co więcej, nawet najwięksi euroentuzjaści muszą przyznać, że mogą zaistnieć wypadki, po których pozostawanie naszego kraju w strukturach europejskich byłoby bezcelowe. Ci euroentuzjaści najczęściej podnoszą argumenty o środkach finansowych płynących do nas z Zachodu, o poczuciu bezpieczeństwa przed zagrożeniem rosyjskim czy przynależności do (różnie definiowanej) cywilizacji zachodniej. Czy jeśli te warunki przestałyby być aktualne, przeszliby oni na pozycję eurosceptyczne?

Czy przetrwamy razem?

Możliwe, że zupełnie nową sytuację w UE przyniesie nam przyszłość. W przewidywaniach futurologów raz po raz pojawia się wizja rozpadu Unii Europejskiej. Różne są w nich tylko granice tych podziałów. Świadczy to o tym, że taki scenariusz nie jest wcale niemożliwy. Lubiany u nas za wizję polskiej potęgi George Friedmann przewiduje np. że Unia podzieli się wzdłuż linii wschód-zachód. Oczywiście Friedmann nie musi mieć racji, ale nie można odmówić mu powagi i logicznego argumentowania. Przewidywane przez niego pęknięcie ujawniło się w czasie kryzysu imigracyjnego. Różnice gospodarcze i historyczne spowodowały, że afrykańscy czy azjatyccy imigranci chcieli zamieszkać w krajach Europy zachodniej, o krajach Europy wschodniej nikt nawet nie pomyślał. I jest to zrozumiałe. W Europie zachodniej czekały na nich nie tylko znacznie hojniejsza pomoc socjalna, ale i duże skupiska ich rodaków.

Kryzys migracyjny tylko ujawnił poważną różnicę między krajami Europy zachodniej i Europy wschodniej. Jest nią zupełnie inny stopień rozwoju gospodarczego. A na innym poziomie rozwoju potrzebna jest inna polityka. Kryzys imigracyjny nie jest ostatnim momentem, w którym mogą ujawnić się różnice w poziomie rozwoju różnych części Europy. Weźmy chociażby pomysły na zacieśnienie integracji. Jeśli miałyby ulec ujednoliceniu polityka podatkowa i socjalna, to kto miałby być wzorem? Jeśli Europa zachodnia, to jej poziom podatków i wydatków socjalnych wpłynąłby bardzo negatywnie na wzrost gospodarczy w krajach Europy wschodniej. Albo pomysły większych transferów finansowych między regionami Europy. Bez względu na to, czy Europa wschodnia będzie odbiorcą czy dawcą transferów, wpłynie to niekorzystnie na jej rozwój.

A może Eastexit?

Pęknięcie w Europie stawia Polexit w zupełnie innym świetle. Dzisiaj może się on wydawać wręcz ułańską „szarżą na czołgi”, wykonaną w nadziei, że z podziwu ktoś się do nas przyłączy. Ale jeżeli spojrzelibyśmy na sprawę kompleksowo? Obecność w Unii musi podlegać bilansowi zysków i strat. Jeśli dla nas bilans zacznie być niekorzystny, to podobnie może być i w krajach naszego regionu. Jeśli coś skłoni euroentuzjastycznych Polaków do wyjścia z UE, to jak zachowają się eurosceptyczni Czesi? Do Unii weszliśmy dokładnie z tych samych powodów. Chcieliśmy przestać być peryferiami Europy, a jednocześnie chcieliśmy uciec przed zagrożeniem rosyjskim. Co zrobimy, jeśli Unia Europejska sama zacznie staczać się na peryferia światowej gospodarki? Albo gdy będzie chciała stworzyć strategiczny sojusz z Rosją?

Może więc zamiast Polexitu, Czechexitu czy Hunexitu mówić o Eastexicie? Czyli o wyjściu całej wschodniej części UE z jej struktur? A może właśnie nie wyjściu, ale innym ułożeniu relacji z zachodnią Europą? Rzeczy, na których obu stronom zależy, można pozostawić wspólnymi. A do spraw, które powodują rozbieżności, zastosować osobne rozwiązania. Europa zachodnia mogłaby się skupić na swojej ulubionej walce z globalnym ociepleniem i na budowaniu systemu hojnej opieki socjalnej dla rosnącej rzeszy imigrantów. My moglibyśmy się skupić na wspólnym wychodzeniu z pułapki średniego rozwoju. Pułapki, która dotyczy nas, a nie Niemiec czy Francji.

Traktaty to nie akty ślubu

Wejście do Unii Europejskiej nie było wejściem w związek małżeński. Zawsze można więc zmienić zdanie. Jeśli Europie zachodniej coraz mniej podoba się wspólne mieszkanie, nie musimy na siłę zmieniać jej zdania. Możemy zaproponować kompromis. Pozostać w „luźniejszym” związku i integrować się we własnym gronie na swój własny sposób. Paradoksalnie lepiej na tym może wyjść Europa wschodnia. Może ona wtedy ostatecznie zablokować takie zagrożenia, jak relokacja uchodźców czy dekarbonizacja. I ostatecznie odblokować źródła potencjalnych korzyści, jak integracja z Ukrainą czy Serbią oraz pogłębienie relacji gospodarczych z Chinami czy USA. Skoro już Macron chciałby Europy dwóch prędkości, zostawmy z go z „imponującą” prędkością jego kraju. A sami włączmy w końcu szósty bieg.