– Mieszkałem w kanale. Grzały mnie rury. Zbierałem złom, jedzenie na śmietnikach – Markowi łamie się głos. – Co czuję dziś, widząc uśmiechnięte oczka mojego synka? Dla Boga nie ma nic niemożliwego.
Nie sposób bez wzruszenia wysłuchać świadectwa rodziny Łuczaków.
Roman Koszowski /Foto Gość
Przyjechałem na Śląsk z Wielkopolski. Tu pracował mój brat. Sporo zarabiał. Pociągnęło mnie to – opowiada Marek Łuczak (mąż Lucyny, ojciec Kubusia, mieszka w Bielsku-Białej). – Wylądowałem w Zabrzu dwa miesiące przed stanem wojennym. W domu rodzinnym było sporo alkoholu. Pili dziadek, ojciec, brat. Nie trzeba mnie było długo namawiać. Po wódce czułem się odważniejszy, chciałem zabłysnąć w towarzystwie. W Zabrzu, w hotelu robotniczym, pili prawie wszyscy. Wszedłem w ten wir.
Wyleciałem z pracy
Gdy zapiłem, załatwiałem chorobowe, kombinowałem jak potrafiłem. Odrabiałem bumelki w niedziele. Jakoś pchałem ten wózek. Przez 10 lat nie jeździłem na żadne wakacje. Cała wypłata szła na opłaty, fajki i alkohol. Zabrnąłem też w pornografię. Na lata zerwałem kontakt z rodziną, z matką, ojcem. Wypłata starczała mi na tydzień. Lubiłem towarzystwo, więc stawiałem kumplom wódkę. Potem jakoś musiałem kombinować, pożyczać.
Dostępne jest 10% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.