Nie czekając na Godota

Z Bliskiego Wschodu nigdy nie wraca się z większą „orientacją w terenie”. Z Bliskiego Wschodu zawsze wraca się z poczuciem: im więcej wiem, tym mniej z tego rozumiem.

Znajomy arabista pokazał mi niedawno piękną grafikę przedstawiającą konflikty bliskowschodnie: kto z kim, przeciwko komu itd. Liczba linii łączących poszczególne kraje i kombinacje pokazujące różne niuanse z tym związane przyprawiają o zawrót głowy. Dodam tylko, że „dla ułatwienia” grafika pomija zawijasy związane z konfliktem palestyńsko-izraelskim… Teoretycznie cała ta układanka nie jest mi obca – śledzenie na bieżąco wydarzeń, kontakty i próba analizy dają zazwyczaj poczucie względnej „orientacji w terenie”, nawet przy świadomości możliwych błędów w interpretacji tego, co się dzieje. Wystarczy jednak pojechać na miejsce, by naprawdę zrozumieć, jak niewiele się z tego wszystkiego rozumie. Tak było w czasie moich dotychczasowych podróży na Bliski Wschód, ale najbardziej odczułem to podczas zakończonego właśnie pobytu w Libanie. Nawet porządkująca wątki „uproszczona” grafika wysiada przy liczbie skomplikowanych zależności, powiązań, paradoksów, sprzeczności i wszystkich innych dwuznaczności, które na każdym kroku mówią ci jedno: nic z tego nie rozumiesz.

Tym większy szacunek dla wszystkich genialnych ludzi z organizacji, które na miejscu, w samym ogniu konfliktów i pogmatwanych układanek kulturowo-społeczno-politycznych, starają się pomóc doraźnie wszystkim ofiarom lokalnych antagonizmów, które de facto są częścią toczącej się wojny światowej. Robią to, nie czekając na polityczne rozwiązania, które albo proste nie są z racji owych komplikacji, albo nie ma na nie… politycznej zgody. Piszę to, bo nieraz być może wątpimy w sens przekazywanych wpłat na różne konta organizacji międzynarodowych. W Libanie na własne oczy zobaczyłem, jak konkretna, sensowna i profesjonalnie zorganizowana jest to pomoc (koszty wynajmu mieszkań, ogrzewania, szkoleń dla dzieci i dorosłych) akurat w przypadku Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Dzięki środkom od prywatnych darczyńców i przede wszystkim z budżetu MSZ (kolejnym pożądanym gestem byłaby zgoda na korytarze humanitarne) polsko-libańska ekipa zapaleńców robi na miejscu fantastyczną robotę. Nie czekając też na polityczne rozwiązania łamigłówek, ujawniają się bohaterowie wśród samych uchodźców, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Tak jak wybitny syryjski chirurg (spotkałem go w minioną środę), który mógł wyjechać do Niemiec i tam zarabiać kokosy jako specjalista. Wolał jednak zostać z uchodźcami w Libanie, gdzie pracuje poniżej swoich kwalifikacji (libańskie przepisy nie uznają jego specjalizacji) i tylko jako internista jeździ w mobilnej klinice PCPM do obozów i mieszkań uchodźców. Te proste, doraźne działania nie rozwiązują problemu. Pozwalają jednak utrzymać wiarę w człowieka w miejscu, gdzie po ludzku nie widać żadnych perspektyw na zakończenie przedłużającego się dramatu i stanu zawieszenia. I gdzie żadne wykresy, tabelki i analizy znawców tematu nie oddają stopnia bliskowschodnich zawiłości.