Opozycja jako sondaż

Działań opozycji najbardziej powinny obawiać się polskie sondażownie. Tracą robotę.

Jak tak dalej pójdzie – na przykład tak, jak właśnie poszło w Strasburgu – ośrodki badań opinii publicznej stracą zlecenia. Setki ludzi straci pracę, a i media będą musiały wymyślić nowe tematy, by zapełnić jakąś jedną trzecią powierzchni i czasu antenowego, które obecnie wypełniają sondaże dotyczące preferencji wyborczych, publikowane i omawiane namiętnie właściwie już dwa dni po ogłoszeniu wyniku wyborów. I tak przez całą kadencję. Sondażownie i zatrudnieni w nich ludzie stracą robotę, bo nikt nie będzie już chciał wykładać kilkudziesięciu czy kilkuset tysięcy złotych na badania, z których można dowiedzieć się tego, co jest jasne po przejrzeniu – choćby wyrywkowo – działalności opozycji. Po co wydawać grube pieniądze, by dowiedzieć się, na kogo chcą głosować Polacy, skoro wystarczy obejrzeć – najlepiej na żywo, bez komentarzy – wystąpienia np. europosłów PO w Parlamencie Europejskim. Po co robić mądre miny nad drogimi tabelkami i wykresami, skoro wystarczy posłuchać wystąpień liderów opozycji, by wiedzieć „na bank”, że preferencje wyborcze w najlepszym wypadku stoją w miejscu, a zakurzony trochę dyplom socjologa podpowiada mi, że chyba nawet idą ostro w górę (do tego zresztą żaden dyplom potrzebny nie jest). I wcale nie czuję satysfakcji z faktu, że ekipa rządząca nie ma z kim przegrać. To groźne na dłuższą metę nawet w sytuacji, gdyby rządziły nami same anioły – zawsze jakiemuś może odbić – a co dopiero w sytuacji, gdy rządzi ekipa, której naprawdę dobrze zrobiłby odczuwalny oddech konkurencji na plecach. Tymczasem konkurencja na własne życzenie ciągnie sondaże w dół… łącznie z samymi sondażowniami.