Grzeczność nie popłaca

Nie wiem, w czyim imieniu prezydent Duda poparł starania Turcji o członkostwo w UE, ale nie sądzę, by rzeczywiście w imieniu Polski.

„Polska popierała i popiera dzisiaj starania Turcji o wstąpienie do Unii Europejskiej”. Taką deklarację złożył prezydent Andrzej Duda po spotkaniu z odwiedzającym Polskę sułtanem Turcji (oficjalnie zwanym jeszcze prezydentem) Recepem Tayyipem Erdoganem. Po pierwsze, nie leży to ani w interesie Unii, ani w interesie Polski, ani nawet samej Turcji.

Część europejskich elit przez długi czas wierzyła, że członkostwo Turcji w UE wpłynie na demokratyzację życia politycznego w tym kraju. Nic bardziej naiwnego. Turcja w Unii byłaby największym i po Niemczech najludniejszym krajem unijnym (a wkrótce wyprzedzi Niemcy również z demografią, bo różnica jest minimalna). Ponieważ siła głosów w Unii zależy od wielkości terytorium i liczby ludności, prosta matematyka wskazuje, że Turcja miałaby decydujący głos we wszystkich głosowaniach w Radzie UE. Wiara eurokratów, że to Unia wpłynie na standardy tureckie, jest naiwna głównie dlatego, że ambicje Turcji biegną w zupełnie innym kierunku: odgrywania roli lidera nie tylko w regionie Bliskiego Wschodu, ale również w Europie. Lidera islamskiego z wyraźnie misyjnymi ambicjami.

Argumenty za wejściem Turcji do Unii były zawsze krótkowzroczne i naiwne: dostęp do źródeł energii i stabilizacja w regionie. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie, by podpisywać korzystne umowy stowarzyszeniowe i współpracować w zakresie gospodarki czy – jak to ma już miejsce w ramach NATO – działań militarnych. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by żyć razem z muzułmanami w Europie, prowadząc rozsądną politykę imigracyjną. Ale włączenie do Unii kraju obcego nam kulturowo, z wszystkimi tego konsekwencjami, byłoby wyborem cywilizacyjnym i faktyczną zgodą na koniec Europy, jaką znaliśmy. Nie leży to z pewnością również w interesie Polski. Argument nam rzekomo najbliższy, polegający na graniu Turcją przeciwko Rosji, też jest mocno ryzykowny. Erdogan jest wytrawnym graczem, który jak trzeba, zgadza się na zestrzelenie rosyjskiego samolotu, ale jak trzeba, jedzie do Moskwy pokajać się za to „nadwyrężenie” turecko-rosyjskiej przyjaźni.

Najważniejsze jednak jest to, że sama Turcja najprawdopodobniej nie marzy już o członkostwie w UE. A w każdym razie nie na takich warunkach, jakie dotąd stawiała Bruksela. Trudno sobie dziś wyobrazić, że dumny sułtan Erdogan, który coraz bardziej otwarcie deklaruje – między słowami lub poprzez konkretne decyzje – chęć odbudowy dawnej potęgi osmańskiej, zechce poddać się poniżającej (z punktu widzenia mocarstwa) procedurze akcesyjnej, w której brukselski urzędnik (czy nawet niemiecka kanclerz) będzie decydował, jakie prawo ma obowiązywać na ogromnym terenie dawnej potęgi. Możliwe zatem, że deklaracja prezydenta Dudy, to zwykła dyplomatyczna grzeczność w obecności tureckiego gościa. Tylko… czy dyplomacja na pewno ma polegać na takich grzecznościowych deklaracjach, które nie leżą w niczyim interesie?