Semper fidelis a Ewangelia

Rozmawiajmy o problemach imigrantów i uchodźców własnym językiem. Nie prawicowo-narodowym czy narodowo-katolickim, o lewicowym nie wspominając. Własnym, językiem Ewangelii.

Trwa Tydzień Modlitw za Uchodźców „Umrzeć z nadziei”. Nie jest to łatwy tydzień, co widać po dość nikłym odzewie w polskich parafiach na tę inicjatywę. Nie miejsce to jednak ani czas na wskazywanie palcem, kto co zaniedbał – palec można skierować w pierwszej kolejności na samego siebie. Chodzi nie tyle o sam fakt słabego rezonansu, ile o motywacje. Bo z pewnością duża liczba katolików w Polsce przejęła się apelem o modlitwę za tych, którzy zginęli w drodze do Europy, ale obowiązki zawodowe i rodzinne nie pozwoliły na uczestnictwo w jakimś specjalnym wydarzeniu, o animowaniu go nie mówiąc. Są i tacy, których doświadczenie i zdolności pozwoliły zorganizować modlitwy w swoich społecznościach parafialnych (niektóre z nich odbywają się z udziałem biskupów). Ale są i tacy wśród nas, którzy po prostu nie czują tematu. Nie zawsze z powodu niechęci do uchodźców. Bywa że ze zwykłej niewiedzy. A jeśli z niechęci – to jest to smutny owoc nieustannej propagandy (nie tylko rządowej), w której, owszem, słuszny sprzeciw wobec przymusowej relokacji imigrantów z obozów we Włoszech i Grecji miesza się z przekazem wyraźnie negatywnym wobec uchodźców w ogóle. Propagandy, która nie pozwalała przebić się z promowaniem dobrej i godnej alternatywy w postaci korytarzy humanitarnych. Sami też w mediach katolickich nie stanęliśmy na wysokości zadania (nawet jeśli pisaliśmy nieraz o korytarzach humanitarnych), zbyt łatwo ulegając tej narracji prawicowo-narodowej lub, co gorsza, narodowo-katolickiej. Tak, jakbyśmy nie mogli mówić swoim własnym językiem, który przekracza zarówno szkodliwą naiwność i beztroskę lewicowej narracji z jednej strony, jak i zaciętość „twardej logiki” narracji prawicowej.

„Rozmawiajmy o problemach uchodźców i imigrantów własnym językiem. Nie dajcie sobie narzucić takiego dyskursu polityczno-gazetowego. Nasz dyskurs jest troszkę inny”. To słowa krakowskiego biskupa pomocniczego Grzegorza Rysia (dziś już arcybiskupa-nominata archidiecezji łódzkiej) z lipca ubiegłego roku. Zapytany o problem uchodźców, podał przykład rozmowy przy stole w jednej z parafii w czasie wizytacji kanonicznej. Przy obiedzie z biskupem siedzieli księża z całego dekanatu. W czasie dyskusji jeden z nich rzucił stanowczo: „Tylko żadnych imigrantów do Polski. Żeby się tylko Episkopat nie wygłupiał”. Ktoś z boku chciał go uciszyć, sugerując, że wśród uchodźców są też chrześcijanie. „Chrześcijan też nie!”, rzucił ksiądz. „Ja siedziałem cicho – opowiadał bp Ryś – ale w tym momencie już nie wytrzymałem i mówię mu: wie ksiądz, czym się różni syryjski czy iracki chrześcijanin, który siedzi w obozie dla uchodźców, od polskiego chrześcijanina, który siedzi w Polsce? Tym się różni, że tamten w starożytności byłby nazwany wyznawcą, który cierpi za wiarę. Cała diecezja Mosul wyprowadziła się w ciągu dwóch dni z domów. Dostali propozycję: albo przechodzicie na islam, albo do widzenia. I oni wszyscy wynieśli się z własnych domów. W starożytności ktoś, kto cierpiał za wiarę, to miał taki przywilej w Kościele, że jego cierpienie mogło być ofiarowane za kogoś, kto był ciężkim grzesznikiem i biskup musiał go rozgrzeszyć. Autorytet wyznawców był tak wielki. A my mówimy: my was tu w Polsce nie przyjmiemy, bo my jesteśmy »semper fidelis»… No dajcie spokój, dajcie spokój”.

Jeśli już nie czujemy takich inicjatyw, jak Tydzień Modlitw za Uchodźców, a nawet nie chcemy myśleć o przyjmowaniu jakichkolwiek uchodźców do Polski, to przynajmniej powstrzymajmy się od komentarzy w takim stylu, jak na owej wizytacji. Zarówno przy świeckich, jak i księżowskich stołach.