Epitafium dla Wernyhory

Wojciech Wencel

|

GN 39/2017

publikacja 28.09.2017 00:00

Przemysław Gintrowski miał głęboką świadomość roli, jaką kultura protekcjonalnie zwana dziś „wysoką” odgrywa w oswajaniu narodowej traumy.

Epitafium dla Wernyhory

Właśnie wróciłem z Kołobrzegu, gdzie już po raz 18. odbywała się Herbertiada. Organizowany przez małżeństwo Katarzynę i Jacka Pechmanów (pozdrawiam!) Ogólnopolski Przegląd Twórczości Zbigniewa Herberta miał w tym roku wyjątkowo urozmaicony program. Ze sceny Regionalnego Centrum Kultury oprócz poezji autora „Pana Cogito” (znakomity spektakl „Kołatka” w wykonaniu Andrzeja Mastalerza i Marty Wągrockiej) wybrzmiały fragmenty wspomnień Beaty Obertyńskiej (monodram „Z domu niewoli” lwowskiej aktorki Elżbiety Lewak) czy wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (koncert „Z wiatrem” Sławomira Zygmunta). W ten sposób zostały podkreślone dwa niezwykle ważne konteksty twórczości Herberta: zesłańczy los mieszkańców polskich Kresów oraz wspólnota wyobraźni poetyckiej pokolenia wojennego.

Tegoroczna Herbertiada miała jeszcze jednego bohatera. W niedzielny wieczór młodzi twórcy ze Studia Artystycznego im. Ziembińskich w Koszalinie zaprezentowali program „S.A.L.I.G.I.A.” złożony z pieśni śp. Przemysława Gintrowskiego. Niestety, tego wydarzenia już nie doczekałem, bo obowiązki wezwały mnie do Gdańska. Jednak w pociągu długo myślałem o brodatym bardzie, którego 5. rocznica śmierci przypada 20 października.

Dla mojego pokolenia Gintrowski był nie tylko oryginalnym artystą, ale i postacią wręcz symboliczną. Jeśli Jacek Kaczmarski miał w sobie coś ze Stańczyka, to on z powodzeniem wcielał się w Wernyhorę z „Wesela” Wyspiańskiego. Obdarzony charyzmatycznym głosem, kojarzył się z „Panem-Dziadem z lirą”, który przybywa z głębi dziejów, niosąc Polakom przesłanie walki i wolności. Przynajmniej tak odbieraliśmy go jako licealiści w ostatnich latach PRL. Każda nasza gitarowa prywatka zaczynała się od ballad Stachury i bieszczadzkich smętów, później były „Mury” i „Sen Katarzyny II”, ale prawdziwą energię niosły utwory Gintrowskiego do słów Jerzego Czecha: „Karol Levittoux” i „Margrabia Wielopolski”. Po pierwsze, skuteczniej niż okrojone lekcje historii budowały w wyobraźni mit polskości, a po drugie, inspirowały do działania. Gdy je śpiewaliśmy, atmosfera gęstniała jak podczas koncertu Mochnackiego w genialnym wierszu Jana Lechonia. „Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!” – wzdychały co wrażliwsze koleżanki.

Podobny wpływ miały na nas pieśni wprost odnoszące się do współczesności: „Gdy tak siedzimy” czy „ZOMO – spokój – bies”. Nasze konspiracyjne doświadczenia, z racji szczenięcego wieku, były raczej skromne, ale świadomość niepodległościowa, uzyskana dzięki poezji śpiewanej, wydawała się drogowskazem na całe życie. Inna sprawa, że nie wszyscy zrobili z niej użytek. Często zastanawiam się, gdzie są dziś ówcześni właściciele gitar, którzy zachrypniętym głosem starali się dorównać Gintrowskiemu. I dlaczego autorzy tekstów: Leszek Szaruga i Tomasz Jastrun tak łatwo zgubili się w III RP.

Gintrowski wytrwał na prostej drodze. Gdy „Gazeta Wyborcza” ogłosiła, że „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”, pozostał wierny swojemu mistrzowi. Kilka spośród jego utworów do wierszy Herberta to interpretacyjne arcydzieła: „Guziki”, „Prośba”, „Odpowiedź”, „Do Marka Aurelego”... Także jego wybory polityczne nie miały nic wspólnego z koniunkturalizmem. Po tragedii smoleńskiej zdecydowanie upominał się o prawdę, a jednocześnie w każdym niemal wywiadzie podkreślał destrukcyjne dla wspólnoty skutki komercjalizacji kultury. Nie robił tego z żalu za utraconą popularnością. Miał raczej głęboką świadomość roli, jaką kultura protekcjonalnie zwana dziś „wysoką” odgrywa w oswajaniu narodowej traumy.

Gdyby nie pieśni i wiersze, zwęglone ciało Levittoux czy zwłoki oficerów z Katynia byłyby dla nas jedynie materią, budzącym odrazę, lęk lub żądzę zemsty świadectwem triumfu wroga. Nasza historia stałaby się nie do zniesienia. Kultura jest od tego, żeby odsłonić sens tej historii w sferze mitu, religii, wartości. Bez niej stajemy się bezbronni wobec krwi, cierpienia, poniżenia. Zaczynamy kierować się zwierzęcym instynktem, który w dłuższej perspektywie prowadzi do rozpaczy. Kultura zamienia drastyczność w piękno człowieczeństwa, gniew w wierność, a ślepą nienawiść w „ranioną miłość”, o której pisał Kazimierz Wierzyński. Nie trzeba bać się szczątków naszych poległych ani się ich wstydzić. Trzeba zaczerpnąć z polskiej kultury choć odłamek tej czułości, z jaką Matka Boża Katyńska obejmuje przestrzeloną czaszkę żołnierza. Twórczość Gintrowskiego może nam w tym pomóc.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.